poniedziałek, 16 grudnia 2013

rozwód duszy z ciałem

Strony nie zawierały umów małżeńskich. Obecny stan więzi pomiędzy małżonkami prowadzi do wniosku, że nastąpił jednoznaczny rozpad pożycia małżeńskiego o charakterze trwałym, uzasadniony przez śmierć.

Strony poznały się w roku 195..., zamieszkiwały wspólnie przez przeszło 60 lat. W początkowym okresie trwania małżeństwa pomiędzy małżonkami nie występowały problemy i małżeństwo funkcjonowało prawidłowo, dopiero po upływie znacznego okresu czasu Pozwany zaczął się domagać więcej uwagi i opieki, stawał się bardziej zależny i wymagający, gdy tymczasem Powódka dążyła do samodzielności oraz niezależności.

Pod koniec roku 2013 konflikty i nieporozumienia pomiędzy małżonkami się nasiliły. Wynikały z niezgodności stron w zakresie celów życiowych oraz zainteresowań. Strony posiadały odmienne kręgi znajomych, coraz więcej czasu spędzały oddzielnie, a w trakcie wspólnego przebywania nie umiały nawiązać prawidłowego kontaktu. Nasiliły się również między nimi kłótnie, a małżonkowie nie potrafili już podejmować decyzji w najważniejszych kwestiach. Oboje zauważyli, że nie są w stanie dalej funkcjonować w tym związku, jednakże starali się podjąć próbę naprawy istniejącej sytuacji. Prowadzili rozmowy w celu poprawy ich wzajemnych relacji, a także zasięgali porad najznamienitszych przedstawicieli medycyny konwencjonalnej oraz niekonwencjonalnej, jednakże próby te nie przyniosły żadnych trwałych i pożądanych efektów, gdyż strony coraz bardziej się od siebie oddalały.

Na skutek trwającego złego stanu pomiędzy stronami, na wyraźną prośbę Powódki, małżonkowie podjęli decyzję o separacji. Od tego czasu ustało między stronami współżycie fizyczne.

Uczucie między małżonkami wygasło i nie widzą oni szans na dalsze trwanie związku. W sposób ugodowy, przy niewielkim udziale osób trzecich oraz sprzętu medycznego, rozstrzygnęli oni wszystkie kwestie związane ze swoimi relacjami. Majątku wspólnego nigdy nie posiadali.

Przesłuchanie stron wydaje się niemożliwe z przyczyn ontologicznych.

sobota, 28 września 2013

CWKS

Zbyt pijana, żeby jechać rowerem do domu, wsiadam do autobusu. 166 z Ursynowa w stronę Pragi. Ostatni kurs, potem już tylko nocne na około, choć i z tym nie jest łatwo, bo krąży i przystanki się gubią. Na Solcu wsiada kilku legionistów umundurowanych w białe bluzy z czarnymi paskami i czerwono-zielono-białe szaliki.
– Pan poczeka dwie minutki! Kolega biegnie!
Autobus czeka. Wiadomo, lepiej nie zadzierać.
– Wszyscy są?
Wbiega zziajana dziewczyna i dwóch tuż za nią.
– Ce Wu, Cewukaes kierowca z Legią jest!
Ruszamy. Patrzę na nich spod czapki. Odruchowo kontroluję swoją kurtkę, czapkę, torbę. Powinien być spokój.
– Jak on dalej jedzie? – zwraca się do mnie wyzywająco jeden z.
– Teraz był Solec, dalej mostem Poniatowskiego, Zieleniecką i na Pragę.
– Dzięki! Fajna torba.
– Dzięki! – Jestem zbyt pijana, żeby się pohamować, więc dodaję: - Mojej dziewczyny...
– Lesba?
– Tak jakby....
– Ce Wu, Cewukaes Legia z lesbami jest! 

piątek, 12 lipca 2013

freedom is a choice

Zawsze, kiedy mam wrażenie, że coś mi się wymyka, nie ogarniam rzeczywistości i emocji, robię sobie listę. Ta lista to tabelka w Excelu, z trzema rubrykami: „mam”, „chcę” i „boję się”. Potem zakreślam słowa-klucze, które pomagają mi ustalić priorytety i za każdym razem się dziwię, bo jakby mnie ktoś zapytał, to mam, chcę i boję się zupełnie innych rzeczy, niż wynika z tabelki. Ona nigdy się nie myli, a dzisiejsza zdefiniowała wszystko, trafiła w punkt, w sedno. Nadaje się na tatuaż. Wolność, pieniędzy, seksu, kłótni, kontroli, zaangażować.

– Myślisz czasem o tym napisie? – zapytała Mrt, dotykając mojego tatuażu.
– Bardzo często. Właściwie co chwilę. Miałam kiedyś ciotkę. To znaczy: nadal ją mam, ale już nie jest bliska. Wtedy mi się wydawało, że jest jedyną osobą, która mnie rozumie. Zabierała mnie na przejażdżki zdezelowanym, czerwonym dużym fiatem dziadka. To były jedne z najszczęśliwszych chwil, jakie pamiętam z dzieciństwa. Krzyczałyśmy „Bucior!” przy przyspieszaniu i „Bujać się, kasztany!”, kiedy robił się korek. Potem M. rozwiodła się z moim ojcem, a ona wyjechała. Przysyłała mi lalki Barbie ze Stanów. I spinki do włosów. Zawsze podekscytowana otwierałam wielkie, rozerwane na poczcie pudło. A potem szybko rzucałam całe to różowe badziewie w kąt. Moje włosy nie nadawały się do spinek, były zbyt niesforne, kręcone, skudlone i posklejane błotem, a lalkami bawiłam się w lesbijski seks. Parę lat później wróciła, z czego bardzo się cieszyłam. Myślałam, że zrozumie. A ona, jak tylko się dowiedziała, co zrobiłam, gdzie mieszkam i że uciekłam, powiedziała: Ta miłość do wolności kiedyś cię zgubi. Wtedy przestałam ją kochać. Miałam dwanaście lat i wiedziałam, jaki chcę mieć tatuaż. Przez kolejne piętnaście lat szukałam odpowiedniej czcionki.

wtorek, 2 lipca 2013

wilk

Kiedy pracowałam w żłobku, moim ulubionym dzieckiem był Mati, który bardzo chciał zostać wilkiem. Nieświadomie rozbudziłam w nim to pragnienie. Wymyślałam dzieciom rożne zabawy, często wokół książek, które im czytałam. Znałam się tylko na klockach, książkach i wuefie. Ciężko mi przychodziła zabawa lalkami, jeszcze gorsza byłam w zaplataniu włosów i upinaniu w nich różowych spinek. Mati był najgorszym z niegrzecznych chłopców. Polubiliśmy się pierwszego dnia, kiedy jeszcze dość nieśmiała zaglądałam z ciekawością do sali starszaków (zaczynałam pracę w grupie zasikanych i niemych maluchów). Zawsze mnie zauważał w szparze drzwi i krzyczał: „Halo, Agnieszkaaaaaa!” „Haaaaalo!” odpowiadałam, a po chwili słyszałam przyciszony głos Pani od Starszaków: „Dzień dobry, ciociu Agnieszko się mówi”. Byłam bardzo zadowolona, że żadnemu dziecku nie przechodziło przez gardło nazywanie mnie ciocią. Po pewnym czasie poszłam na zastępstwo do starszaków i już tam zostałam, ku uciesze Matiego i kilku innych łobuziaków.

Pewnego dnia czytałam bajkę o Czerwonym Kapturku, powoli, po dwa zdania, a oni mieli wydawać wszystkie odgłosy, które mogłyby się tam pojawić. Wtedy Mati odkrył, że jest wilkiem. Od tej pory wył za każdym razem, kiedy coś mu się nie podobało albo bardzo mu się podobało, albo kiedy się nudził, kiedy tęsknił i kiedy się cieszył. Wył prawie bez przerwy, a ciocie coraz bardziej go nie lubiły. Wył aż do Gwiazdki.

Tuż przed Świętami do dzieci miał przyjść Mikołaj, a po spotkaniu z nim miał się odbyć bal przebierańców. Od rana wszystkie starszaki były bardzo podekscytowane, uciekały z sali do szatni, gdzie wisiały przygotowane kostiumy, podglądały i dopytywały, czy już, kiedy i czy za chwilę. Mati nie przyniósł kostiumu. Mama ubrała go w dżinsy, koszulę w kratę, zawiązała mu aksamitkę pod szyją i oznajmiła, że będzie kowbojem. Było mi trochę przykro, bo wszystkie królewny, śnieżynki i Zorro mieli skomplikowane przebrania wyszukane w najdroższych wypożyczalniach. Nawet przez chwilę głowiłam się nad zabawą, w której to kowboj byłby głównym bohaterem, żeby zrekompensować mu ubogi strój. Niedługo przed nadejściem Mikołaja, kiedy mąż jednej z właścicielek przyklejał sobie brodę z waty, do sali zapukał tata Matiego. Konspiracyjnym szeptem poprosił, żebym wyszła i przeprosił, że tak w ostatniej chwili, ale nigdzie w Warszawie nie mógł znaleźć odpowiedniego kostiumu. Zawołaliśmy Matiego. Poprosiliśmy, żeby w żadnym wypadku nie otwierał oczu i niezgrabnie, trochę szarpiąc i wyginając jego spore jak na trzylatka ciało, próbowaliśmy upchnąć je w przyciasny kostium z gąbki.
– Jestem wilkiem!!! – wrzasnął, kiedy pozwoliliśmy mu otworzyć oczy i przejrzeć się w lustrze.

Mikołaj trochę się spóźnił. Zniecierpliwione dzieci co chwilę biegały do łazienki sprawdzić, czy kostiumy odpowiednio leżą, czy korony się nie przekrzywiły, czy peleryny ładnie powiewają. Kiedy Święty w końcu wszedł do sali, wszystkie zamarły przestraszone. Żadne nie chciało podejść do niego samo, żadne nie powiedziało wierszyka ani nie zaśpiewało piosenki. Speszone, ze spuszczonymi głowami odbierały swoje prezenty i szybko uciekały w najdalszy kąt. A Mati wył wniebogłosy. Pocił się i drętwiał w niewygodnym, za małym kostiumie, ale nie pozwolił go sobie zdjąć lub chociaż rozpiąć zamka. Wył i promieniał szczęściem.

rys. Marta Zabłocka
                       

piątek, 21 czerwca 2013

homofobia stosowana

– Ty, to chyba lesba jest! Patrz! – łysy w krótkich ortalionowych spodniach, frotowych skarpetach naciągniętych do półłydki pokazuje na znaczek przypięty do mojej torby. Kolorowa niepodległa, 11.11.11 i dwie flagi, Polski i tęczowa. Dwa na cztery milimetry, prawie niewidoczne, ale nie umkną wprawnemu oku. Wyłączam muzykę, nie zdejmuję słuchawek. Słucham, co będzie dalej. – Ale mówię Ci, to choroba jest, to można leczyć. Takie plamy tu mam, widzisz? Poszłem do lekarza i znikają, widzisz? O, tu była większa. Widzisz? Do lekarza trzeba, biedni ludzie, nie można się śmiać. To choroba.
– Albo wyruchać porządnie –  dodał, po namyśle, jego kolega w takich samych spodniach i takich samych skarpetach.

poniedziałek, 17 czerwca 2013

romantyczność

Silva ma złamane serce. Próbuję ją wspierać, ale kiepsko mi to wychodzi. Od bardzo dawna nie dałam nikomu możliwości złamania sobie serca i już trochę zapomniałam, jak to jest. Przy S. czuję się zimna i kamienna.

Opowiadała mi o różnych romantycznych sytuacjach, które były i minęły.
– Któregoś dnia czekałam na niego przez cały dzień ubrana tylko w zwiewną, czarną sukienkę. Myślałam, że spłonę, a on to podsycał esemesami...
– Tak, znam to. Potem, jak już przychodzi co do czego, okazuje się, że właściwie wszystko się wydarzyło w tych esemesach, że już się nie chce, że chodziło tylko o czekanie i można pójść spać. Albo osoba, na którą się czekało, spóźnia się nieznośnie, robi ci się zimno, zakładasz dres, chowasz się pod kocem i czytasz książkę do rana.
– Nieprawda! – oburzyła się z lekkim uśmiechem.
– Prawda, prawda. To tak, jak z seksem na plaży. W filmie wygląda romantycznie, a w rzeczywistości? Piasek w ustach, we włosach i w cipce. Otarcia. Albo śniadanie do łóżka. Okruchy pod tyłkiem, rozlana kawa, filiżanka, której nie ma gdzie odstawić. Przed śniadaniem trzeba zrobić siku, umyć zęby. Po co potem wracać do łóżka? Na seks to rozumiem, ale żeby jeść? Bez sensu. A seks w kuchni? Kiedy boli kark, bo trudno się zmieścić pod wiszącymi szafkami, trzeba uważać, żeby nie rozlał się olej albo mleko, żeby nie zrzucić solniczki, nie nadziać się na nóż. Zrywanie naręczy polnych kwiatów i razem z nimi przynoszenie sobie do domu mszyc. Szczękanie zębami z zimna nocą na moście i potem leczenie spierzchniętych ust. Dostawanie ciętych kwiatów i obserwowanie, jak gniją, umierają, zaczynają śmierdzieć...

wtorek, 4 czerwca 2013

małe piwo

Po dość nudnym i kiepsko zorganizowanym proteście w słusznej sprawie siedzieliśmy z P. i Silvą na małym piwie. Rozmowa powoli się snuła, butelki stawały się coraz lżejsze. W pewnym momencie przed oświetloną witryną przystanęła staruszka. Nie odgarnęła siwych kosmyków opadających na czoło, nie zapytała, co się tu dzieje i czemu jest tak głośno, skoro już zapadała cisza nocna. Nic nie powiedziała, nie wykonała żadnego bezsensownego ruchu. W granatowym płaszczu-pelerynie do kolan stała i złowrogo patrzyła przez szybę, przez szeroko otwarte drzwi, na rozweselonych, beztroskich ludzi. Rozejrzałam się po wnętrzu. Na kogo wypadnie, na tego bęc. Sympatyczna, wytatuowana barmanka, która zawsze wita nas uśmiechem. Głupawe, rozchichotane dziewczyny przy pierwszym stoliku. Zagraniczni turyści przy drugim. Opierający się o pustą butelkę, podstarzały, smutny metal przy trzecim.
– Jak śmierć – spojrzałam znacząco na P.
– Kostucha – dodał, potwierdzając.

wtorek, 28 maja 2013

serial familijny

W domu M. ogląda się telewizję. Nawet to lubię, bo nie trzeba wtedy rozmawiać, nie jest się odpytywanym, przepytywanym i pouczanym. Każdy upija się w samotności.

Tego dnia był serial. Komediowy, familijny. O typowej współczesnej rodzinie.

Ujęcie pierwsze: nastolatek siedzi przy kuchennym stole, uczy się wiersza na pamięć, duka, wyraźnie cierpi. Wchodzi serialowy ojciec. Chłopiec skarży się na beznadzieję programu nauczania, na anachronizm, bo po co w erze iPada uczyć się wierszy na pamięć? No po co? Przecież w każdej chwili można wyguglować, gdyby była taka potrzeba.
– Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy – natchnionym głosem recytuje serialowy ojciec. I dodaje: – Synu, tu chodzi o poszerzanie horyzontów, o kulturę narodową, o to, że my z niego wszyscy. I jeszcze o trening pamięci.
Tyradę przerywa serialowa Matka Polka. Z gracją porusza się z naręczem zakupów ubrana w kobaltową spódnicę mini, jedwabną bluzkę w kolorze szmaragdów i niebotyczne szpilki. Wchodzi ze stukiem, odstawia siatki, pyta serialowego ojca:
– Zamówiłeś pizzę?
– Eee... zapomniałem. – odpowiada skruszony. – Podasz mi numer telefonu? Powinien wisieć na lodówce.
– 522 63 22 – bez zająknięcia recytuje z pamięci serialowy syn. Kurtyna.

Ujęcie drugie: serialowa matka, nadal w miniówie i na szpilkach, stoi na dole schodów z koszem na brudną bieliznę i krzyczy:
– Chłopaki! Chłopaki! Dajcie mi tu swoje brudy! Wstawiam pranie! Chłopaki!
Po chwili zasypuje ją grad brudnych skarpet, gaci, podkoszulków. Nic nie ląduje w koszu, wszystko na matce lub obok niej. Kurtyna. M. wybucha śmiechem.

Ujęcie trzecie: serialowa matka, tym razem już w dresie, odkurza pokój swojego serialowego syna. W pewnym momencie odkurzacz przestaje ciągnąc, ona w krzyk:
- Luuudwik! Luuudwik! Chodź tu! Odkurzacz się zepsuł!
Przychodzi serialowy ojciec, odpina rurę, wyjmuje z niej marchewkę. Z triumfującą miną wręcza żonie naprawiony odkurzacz, wychodzi bez słowa. Kobieta, zadowolona, wraca do odkurzania. Kurtyna.

Nie wytrzymuję, wychodzę do kuchni, głęboko oddycham. Z oddali słyszę salwy śmiechu. Zastanawiam się, czy już zupełnie straciłam poczucie humoru?

wtorek, 21 maja 2013

gwóźdź

– Jest jedna rzecz, której nigdy nie możesz mi zrobić. – powiedziałam do P. na samym początku. – To jest coś, co sprawia, że tracę nad sobą kontrolę; czuję się wtedy naga i bezsilna, a poczucie bezsilności budzi we mnie agresję. Bo to było tak: miałam wtedy sześć, może siedem lat. Mieszkaliśmy w Lublinie, na pewno jeden z moich młodszych braci już był na świecie. Drugi mógł się jeszcze nie urodzić albo był tak mały, że nieistotny. Bardzo często przyjeżdżaliśmy w odwiedziny do Czwartej Babci, u której w dużej mierze się wychowywałam. W przedpokoju szeregowego domu babci i dziadka była boazeria. Pamiętam ją bardzo dobrze, bo kiedy byłam zła albo chciałam być złośliwa, wydłubywałam z niej malutkie gwoździe. Czasem też wpychałam sęki do środka. Robiły się dziury, których babcia nie znosiła. Była na mnie wściekła, ale nie chciała tego okazać. Mówiła coś w stylu: „Dziecko, co ty robisz! Idź się pobawić!” i wracała do szykowania jedzenia. A ja szłam do innego zakamarka domu i próbowałam wymyślić kolejną zabawę, która tak bardzo ją zdenerwuje, że będzie musiała na mnie krzyknąć, że być może się nie pohamuje i trzaśnie mnie ścierką przez łeb. Wiedziałam, że nigdy nic mi nie zrobi. Nie znosiłam tej nieuczciwości, w której zło nie było karane, tej pokornej miłości podszytej współczuciem i rozczarowaniem, troski podyktowanej obowiązkiem. Któregoś dnia, kiedy siedziałam w kącie i wydłubywałam gwoździk, padł rozkaz, że wszyscy jako rodzina idziemy do kościoła. Zbaraniałam. Nigdy nigdzie nie chodziliśmy jako rodzina, a tym bardziej nie do kościoła. M. zawsze powtarzała, że popełniła najcięższy grzech złamania przysięgi i nie może tam chodzić (przyjęłam to ze zrozumieniem, bo wydawało mi się oczywiste, że rozwód z moim ojcem jest najcięższym grzechem, którego nigdy – byłam wtedy tego pewna – jej nie wybaczę). Stałam tyłem do ściany pokrytej boazerią i próbowałam pytać, tłumaczyć, potem krzyczeć, że nie chodzimy do kościoła, że nie mogą mówić, że coś muszę, skoro wcale nie muszę, bo tego nie robiłam do tej pory, że nie mogą mnie zmuszać do pójścia, że jak nie przestaną, to zadzwonię do taty i powiem mu, że mnie zmuszają, a on przecież tyle razy powtarzał, że Kościół to bzdura, że chodzą tam durni ludzie, a ja nie chcę być durna. I że nie można mi mówić, co mam robić. A oni, z babcią na czele, tylko: „Ubieraj się, zaraz wychodzimy” i „Skończ już z tym gadaniem”. Wbijałam sobie gwoździk coraz głębiej pod paznokieć, coraz bardziej łzy zalewały mi gardło, coraz bardziej czułam się rozhisteryzowanym dzieckiem. W pewnym momencie babcia podeszła, chwyciła mnie za łokieć, wykrzywiła twarz i, naśladując moje łkanie, wydała z siebie dźwięk, który brzmiał mniej więcej jak „nenene-nenene”. Wyszarpnęłam się z jej uścisku, krzyknęłam, że tak nie można i poczułam, jak moja zaciśnięta pięść ześlizguje się po jej delikatnym, miękkim, przypudrowanym policzku.

Uciekłam przestraszona do łazienki, zamknęłam się od środka i siedziałam tam dość długo. Nie poszłam do kościoła. Już nigdy nikt mnie do tego nie zmuszał. Czwarta Babcia nadal czasem mnie przedrzeźnia (nauczyłam się walić w ścianę, nie w nią), M. nadal nigdy nie staje w mojej obronie, a boazeria została niedługo po tym wydarzeniu zdjęta ze ścian. Przez pewien czas myślałam, że to z powodu pobicia babci lub powyciąganych gwoździ, ale potem się okazało, że po prostu była brzydka. A ja nadal nie umiem się powstrzymać, kiedy ktoś mnie przedrzeźnia. P. wie coś na ten temat.

rys. Marta Zabłocka

piątek, 10 maja 2013

dzień dobry

     Od samego początku to miał być dobry dzień. Ból głowy o piątej rano, który nie pozwala dłużej spać. Trzeba wstać po tabletkę, szklankę wody i przypadkiem zobaczyć słońce za oknem, poczuć zapach porannego powietrza. I już nie spać dłużej, gapić się z siódmego piętra na budzące się miasto, wsłuchiwać w pisk nocnych autobusów zjeżdżających do zajezdni. Jeść zupę z botwinki i czekoladowe ciasto. Czekać, aż dzień naprawdę się zacznie.
     Wieczorem jeździć rowerem po rozświetlonym mieście, złapać kilka przelotnych uśmiechów i jeden bardzo promienny, skierowany do, a nie rzucony ot tak, na wiatr. Pić w kawiarnianym ogródku słodki napój lekko alkoholowy, zapomnieć torby z oparcia krzesła. Odebrać telefon w połowie drogi do domu:
–  Cześc, fajnie, że dzwonisz! Mam coś dla Ciebie... o kurde! Zadzwonię później, muszę wracać. Mam tam dużo ważnych rzeczy: książkę do połowy przeczytaną, zestaw kluczy imbusowych, śrubokręt...
     Trochę się ucieszyć, że powrót się wydłuży, że trzeba będzie pokonać kilka dużych skrzyżowań w centrum miasta. Dość ostrym łukiem skręcić z Twardej przed Kościół Wszystkich Świętych. Na schodach, wśród rozstawionych zniczy, pod pomnikiem papieża Polaka zobaczyć dwie całujące się dziewczyny.

środa, 27 marca 2013

pomieszało się

– Opowiem Ci mój sen – powiedziała B. w kawiarni. Siedziała naprzeciwko mnie, tyłem do sali.
B. jest moim świadkiem. Spotykamy się rzadko, ale regularnie i zawsze z niewzruszonym zrozumieniem przyjmuje kolejne rewelacje, opowieści i zmiany w moim życiu.
– Śniło mi się, że chodziłam po Neue Nationalgalerie. Początkowo nie do końca rozpoznałam to miejsce, było mgliste i zamazane, ale po chwili się zorientowałam. "O nie, to Berlin" pomyślałam.
– Nie znoszę Niemców! – wtrąciłam. – Teraz nawet jeszcze bardziej, odkąd mnie wyrzucili z pracy.
– Ja też nie lubię. Berlin jest niedomyty. Stara, i ten język niemiecki, na samo wspomnienie przechodzą mnie ciarki. I ten typ urody! Stwierdziłam, że skoro już tam jestem, pójdę obejrzeć obrazy Barnetta Newmana. Szłam w ich stronę, zamyśliłam się i nagle wpadłam na Davida Bowiego otoczonego tłumem ludzi. Każdy chciał sobie zrobić z nim zdjęcie. Pomyślałam, że to jest potwornie przykre i upierdliwe. Zero prywatności. I że dobrze się trzyma.
– Tak, też mi zawsze szkoda tych celebrytów, którzy nie mogą anonimowo przejść ulicą. Wszyscy się na nich gapią... – zawiesiłam głos i zapatrzyłam się w głąb sali na dziewczynę z wielkim ptasim piórem wytatuowanym na przedramieniu.
– Kto ci się tam podoba? – zapytała B.
– Jak to?! Skąd wiesz? – roześmiałam się nerwowo.
– Poczekaj – odwróciła się dyskretnie. – A, już wiem. No więc David Bowie podszedł do mnie i zapytał, czy może sobie zrobić ze mną zdjęcie.

piątek, 15 marca 2013

poezja z wyszukiwarki*

helotki
od niechcenia niby przypadkiem
pan tu wysiada?
Podwieźć panią?
młode wilki z prądem
sok pomidorowy na podkrążone oczy
wiersz ryba piła wysłała kiedyś list
wysiadasz tutaj? po angielsku
fisting pedałów
transgender
dresy i karesy
różnice charakterów


* Śladem Jesieni i mrówkodzika. Najfajniejsze frazy, po których ktoś kiedyś trafił na pana.

czwartek, 7 marca 2013

czwarta babcia

Jak zwykle po świętach, po imieninach, po urodzinach lub po innej rocznicy, o której nie pamiętałam, M. zapytała: – Dzwoniłaś do babci?

Mam jedną babcię. Kiedyś miałam cztery, co było powodem do dumy na podwórku  i przyczyną udręczenia w domu. Bo jak cztery babcie, to cztery laurki na Dzień Babci, cztery razy więcej dat do zapomnienia, cztery razy więcej nachalnej troski i wcale nie cztery razy więcej prezentów na urodziny, bo jedna z babć była schizofreniczką, druga, ta ulubiona, wychodziła na brydża akurat tego dnia, kiedy postanowiliśmy ją odwiedzić lub po prostu zapominała o moim istnieniu. Lubiłam ją, bo nie kazała mi jeść, nie interesowała się moją czapką i pozwalała do późna oglądać filmy. Szybko umarła, więc nie zdążyłam jej bliżej poznać. Trzecia babcia nigdy się nie liczyła. Była mamą mojego ojczyma i nazywałam ją babcią tylko przez krótki czas, żeby zadowolić M. Czwarta bardzo mnie kochała. Miłość okazywała chlebem z szynką. Kiedy byłam mała i ciągle chorowałam, a moi rodzice byli zajęci najpierw doktoratami, potem rozwodem, brała bezpłatny urlop, żeby ze mną siedzieć. Codziennie gotowała dwa obiady, jeden z nich specjalnie dla mnie, obrzydliwy i bez smaku, z porządną porcją mięsa. Pilnowała, żeby się nie spociła, nie chodziła boso, myła ręce przed każdym posiłkiem i nie biegała. Często się upewniała, czy wiem, że bardziej powinnam kochać mamę i czy pamiętam "dziecko, jaki ten twój ojciec jest". A przede wszystkim dbała, żebym nie dostała anemii. Bo anemia to najgorsze, co się może przydarzyć dziecku. Im byłam starsza, tym bardziej jej nie lubiłam. Początkowo skrycie, potem coraz bardziej otwarcie robiłam jej na przekór - kiedy odwróciła wzrok, zdejmowałam buty i wbiegałam boso do największej kałuży albo wrzucałam kotlet za szafkę w kuchni. Miałam sześć lat kiedy nie wytrzymałam i ją pobiłam.

– Dzwoniłaś do babci?
– Nie dzwoniłam. Wiesz, że nigdy nie dzwonię. Nie lubię z nią rozmawiać. Zawsze mnie pyta, dlaczego nie dzwonię. Poza tym za każdym razem płacze, a ja mam poczucie winy z tego powodu.
– Ona cię tak bardzo kocha...
– Wolałabym, żeby mnie mniej kochała, a bardziej szanowała.
M. jak zwykle się obraziła. 

Po kilku dniach się złamałam i zadzwoniłam. 
– Cześć babciu – po drugiej stronie słuchawki odpowiedziało mi pochlipywanie i pociąganie nosem. – Dlaczego płaczesz?
– Dlaczego do mnie nie dzwonisz, dziecko? Ja cię tak bardzo kocham!
– Teraz dzwonię...
– Codziennie się za ciebie modlę, żebyś była szczęśliwa.
– Jestem szczęśliwa, babciu.
– Oj co ty wygadujesz, dziecko! Nie musisz nikogo oszukiwać. Modlę się, żebyś była naprawdę szczęśliwa.
– Jestem naprawdę... – powiedziałam cicho chwilę po tym, jak nacisnęłam czerwony przycisk.

nuda



Otwieram ciężkie drzwi. Fala świeżego powietrza chwilowo nas otrzeźwia. Wewnątrz zostaje gwar, ścisk, upojenie. Dłoń, którą trzymam w swojej dłoni, nagle staje się niewygodna, ale brnę dalej, no bo jak to tak? Wycofać się? Stwierdzić, że jednak nie, sorry, pomyliłam się? Że w świetle latarni jej twarz wcale nie jest taka ładna, trochę za młoda i za bardzo roześmiana? Więc ciągnę ją za tę rękę szybko w stronę taksówki, przytulam się raczej do jej miękkiego swetra niż do niej, chowam twarz w zapachu szalika, żeby nie zobaczyła mojego znudzenia, żeby się nie zorientowała, że nie jest nikim wyjątkowym, nie jest wybrana. Pozwalam szumowi miasta zagłuszyć jej szczebiotliwą opowieść. Brzęk kluczy, chrzęst zamka. Stuk szklanek i piekący smak w gardle. Nie pozwalam jej się rozejrzeć. Nie chcę, żeby zapytała o zdjęcie na komodzie, ani tym bardziej, żeby przyjrzała się grzbietom książek. Nie zapalam ulubionej lampy, nie proponuję kawy. Udaję, że nie usłyszałam prośby o zamknięcie okna ani pytania o to, czy sama tu mieszkam. 

Zapalam papierosa, zamawiam jej taksówkę, patrzę, jak mozolnie się ubiera i czeka, aż poproszę ją o numer telefonu.