Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ryby. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ryby. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 28 czerwca 2015

tryptyk praski



Praga-Północ, niedziela, dziewiąta rano. Impreza jeszcze się nie skończyła, ale w ich głosach słychać nadchodzącego kaca. Wychrypują kiepskie rymy („Twoja mama może sama, kurwa szama, twoja mama…”). Trochę mi ich żal. Nie położyli się spać w odpowiednim momencie i teraz już nie wiadomo. Pewnie piwo jest ciepłe, wygazowane, a wódki i sił brak, więc tak siedzą, półleżą, wydają niezidentyfikowane dźwięki, kiwają się. Dobrze, że każda melodia jest taka sama, nie trzeba zmieniać tempa, rytm prosty, niemal mantryczny. Jeden klika na YouTube’ie: „To jest, kurwa, zajebiste! Ja pierdolę, kurwa! Majtki różowe załóż na głowę la lala la”. 

Na podwórku przy śmietniku menel gniecie puszki. 

Zgarbiona kobieta w podomce tłucze kotlety. Nieświadomie wybija ten sam ryt, do którego kiwają się chłopaki z imprezy. Jest jej wszystko jedno. Stara się nie przesolić zupy i zamknąć okno na czas, żeby nic nie wyciekło, żeby świat nie zauważył i przypadkiem się nie rozpadł, żeby nie musiała decydować, bo to najgorsze. 

– Mongoły pierdolone! Zapierdolę Mongoły! – krzyczy ten, który codziennie nienawidzi kogoś innego: raz Cyganów, potem Żydów, komunistów i suk. Jednak Mongołom dostaje się najczęściej. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek jakiegoś widział, choćby w telewizji. Prawdopodobnie nie rusza się z mieszkania. Ma stary, szorstki głos. Wyobrażam sobie jago zatłuszczony, pożółkły podkoszulek i szaro-bure rozciągnięte slipy. Że siedzi na jednym z dwóch foteli ustawionych przy dłuższych bokach ławy, na której popielniczka albo po prostu słoik kipi petami. Tak bardzo się nudzi, że z tej nudy nienawidzi wszystkich i wszystkiego.  

niedziela, 14 września 2014

Voice of Praga

Nigdy nie widziałam jego twarzy. Podejrzewam, że jest dość otyły, nosi źle skomponowane ubrania i nigdy się nie zastanawiał się nad tym, czy kiedykolwiek kochał swoją żonę. Przez pięć dni w tygodniu jest trzeźwy. Wstaje bardzo wcześnie, kiedy budzi się Praga, menel, już przetrzeźwiały, gniecie butem puszki, a młoda kobieta pociąga zaschniętym tuszem zaspane rzęsy, zakłada plastikowe szpilki, wystukuje obcasami rytm zbyt wczesnego poranka. Za każdym razem, kiedy nie mogę spać, nasłuchuję i zastanawiam się, po co o 5:30 rano zakładać niewygodne buty. On też wstaje o tej porze. Ziewa, śmierdzi mu z ust. Kiełbasę z cebulą popija słodką herbatą. Wychodzi do roboty, wraca, ogląda telewizję i zasypia w fotelu. Prawdopodobnie z nadpalonym papierosem, który w odpowiednim momencie żona wyjmuje spomiędzy jego pożółkłych palców. Zanim utopi niedopałek w popielniczce pełnej petów, pospiesznie zaciąga się kilkukrotnie.
  
W piątek przychodzą znajomi. Zasuszone kobiety i okrągli mężczyźni. Piją wódkę, nie wiedzą, skąd się znają, rzadko przypominają sobie swoje imiona. Wydają dużo dźwięków, nigdy nie rozmawiają. Kolejne słoiki i puszki przerabiają na popielniczki. Jego żona w kącie, na niewygodnym taborecie upija się po cichu. Wie, że musi rano wstać, utłuc mięso na kotlety, obrać ziemniaki, włączyć odkurzacz Predom Zelmer. Brzmi prawie jak freedomwolność. Zna to słowo. Usłyszała je kiedyś w jakimś Voice of TV i zapamiętała, bo skojarzyło jej się właśnie z odkurzaczem, który dostali w prezencie ślubnym, w 78 roku, kiedy miała 17 lat, brzuch pełen nadziei i sukienkę z firanki. Więc wstaje w sobotę rano, pociąga łyk z opróżnionej w jednej trzeciej butelki i idzie w leginsach w panterkę, w różowym podkoszulku z cekinami, w klapakach ozdobionych resztkami brylantów do Biedronki, po ten schab i po piwo dla niego. Na rano, żeby tak bardzo nie krzyczał, a przynajmniej nie na nią. Stara się zdążyć, zanim sąsiad spod czwórki włączy „Ona tu jest i tańczy dla mnie” albo „Cziki cziki czikita, jeśli masz ochotę, daj mi jakiś znak”. Codziennie ta sama niewysłuchana modlitwa. Kobieta wraca, podaje puszkę, wrzuca na rozgrzany olej grubo pokrojoną cebulę, kroi mięso, wbija jajka, wyjmuje z worka cztery kromki polskiego domowego powszedniego, jadą ręką tłucze kotlety, drugą miesza na patelni przysmażone białka z resztkami teflonu. Przecież się stara. Robi wszystko, żeby tak głośno nie wrzeszczał, żeby sąsiedzi nie słyszeli, bo przecież to dobry dom, żona poczciwa, mąż pracuje, pieniądze przynosi, pije tylko w łykendy i na wesoło albo zasypia kulturalnie. Kto by pomyślał, pani kochana! Normalna rodzina! Nigdy niczego nie słyszałam. Nawet telewizor taki płaski kupili na święta. A bachory w tym wieku jakie są, to każdy wie. Dyscypliny potrzeba, krótkiego trzymania. Klapsa czasem dał, pewnie, w końcu dobrym ojcem był, co nie? Białka za wolno się ścinają, a on lubi wysmażone, przyrumienione. I chleb ze smalcem żeby był do tego. Za wolno. Opróżnia trzecią puszkę, już siedzi na skraju wersalki, drapie się, przeciąga, mlaska.

– Mongoły, pierdolone! Mongoły w dupę jebane! Wszystko przez te Mongoły! Zajebały, rozkradły, kurwa!

Budzi mnie ten krzyk, wyrywa ze snu o wojnie na Ukrainie, o dżihadzie i tęsknocie. Nigdy nie widziałam Mongoła. On pewnie też nie. Zastanawiam się, jak można tak nienawidzić.

poniedziałek, 27 stycznia 2014

kamienica

Przekręcam się z boku na bok. Po raz setny tej nocy. Poduszka za płaska, kołdra za ciężka, dwie poduszki za wysokie, druga kołdra za cienka. Myśli oblepiają głowę jak smoła, wlewają się do oczu niechcianymi obrazami. Obmyślam wszystkie katastrofy, które mogłyby się zdarzyć. Planuję pogrzeby, samobójstwa, rozstania. Przymierzam choroby, odcinam sobie piersi i wycinam macicę. Czasem rodzę martwe dzieci. Codziennie o trzeciej w nocy sąsiadka z dołu wychodzi na klatkę schodową i kaszląc, zapala papierosa. Czuję zapach dymu. To ta, która kiedyś mnie zapytała, czy jestem narkomanką.
– A czy wyglądam? – burknęłam.
– Z nimi nigdy nie wiadomo. Była tu taka jedna, spała na schodach na górze. Też nie wyglądała.
Gorąco. Piję wodę. Zimno. Zawijam się w kołdrę. Chowam głowę. Duszno. Między piątą a szóstą wstaje sąsiadka zza ściany i zaczyna krzyczeć na swoje dziecko. Wstawaj gówniarzu co tak długo jeszcze się nie ubrałaś trzeba wychodzić debilu. W myślach poprawiam formy męskie na żeńskie. Chwilę po szóstej przychodzi syn sąsiadki z góry. Co mamusia zje na śniadanie? Kluski lane zrobić czy kaszę manną na mleku? O, kupę mamusia zrobiła. Niechże mamusia współpracuje! Poruszy się, spróbuje podnieść i nie stęka, nie ma powodu! Schody skrzypią pod stopami robotników porannej zmiany, przewraca się butelka, komuś upadają klucze. Kształty wyłaniają się z ciemności, dziwnie wyraźne, nierzeczywiste. Zasypiam na minutę, śni mi się morze, betonowe portowe nadbrzeże. Śmierdzi rybami. Woda jest ciemna i brudna, brunatna piana obryzguje mi twarz. Dzwoni budzik. Wstaję. Udaję, że nic się nie wydarzyło.

piątek, 15 marca 2013

poezja z wyszukiwarki*

helotki
od niechcenia niby przypadkiem
pan tu wysiada?
Podwieźć panią?
młode wilki z prądem
sok pomidorowy na podkrążone oczy
wiersz ryba piła wysłała kiedyś list
wysiadasz tutaj? po angielsku
fisting pedałów
transgender
dresy i karesy
różnice charakterów


* Śladem Jesieni i mrówkodzika. Najfajniejsze frazy, po których ktoś kiedyś trafił na pana.

poniedziałek, 3 września 2012

Mademoiselle, poczekajmy na te pedały!


Zaprosiłam ich na wino z kolacją. Do domu kotów, którymi się opiekowałam pod nieobecność właścicieli.
Upiekłam tratę cytrynową, a Mademoiselle ciasto łososiowe. Plu zrobił nam pizzę. Taką, jaką piekła moja babcia, jak byłam mała: pachnącą drożdżami, z dużą ilością sera. Karo kroiła pieczarki, paprykę, która okazała się być w ciąży, i pomidory własnoręcznie ususzone przez Plu. Gniew tarł ser. Ja co chwilę wyciągałam z szafek różne potrzebne sprzęty. Wieczór rozkręcał się powoli, było ciepło i pachniało jedzeniem.

Kiedy pizzo-zapiekanka wylądowała w piekarniku, po krótkim zamieszaniu z krzesłami, których było mniej niż nas (Gniew nie chciał, żebym stała, bo jestem kobietą, ja nie chciałam, żeby goście stali, kiedy ja siedzę, więc przyniosłam krzesło dla Szumona), usiedliśmy wokół okrągłego stołu. Rozmowa snuła się leniwie, żarty błyskały albo spalały na panewce, pizza coraz bardziej pachniała.
– Nie ma polskich określeń na techniki seksualne.
– A pięszczenie czyli fisting?
– A to bardzo ładne! – powiedział Szumon swoim zwyczajem. 

Potem Karo pokazała mi swoją ranę na stopie.Już zdążyła się zrosnąć i prawie zupełnie wygoić, ale blizna będzie (zapewniał Plu).
– Mogę dotknąć? – zapytałam cicho.
– Możesz – opowiedziała Karo, ale jej nie uwierzyłam. Spojrzałam na Plu. Dopiero kiedy skinął przyzwalająco głową, dotknęłam. I opowiedziałam o gwoździu w stopie.

Jak byłam mała, Mama wysłała mnie na kolonie do Suśca. To były pierwsze i jedyne kolnie w moim życiu. Miały trwać trzy tygodnie, ale wytrzymałam tylko tydzień. Nie rozumiałam, dlaczego nie mogę trzymać swoich ubrań w walizce (szafa wydawała mi się brudna i śmierdząca), dlaczego muszę brać udział w głupich grach i zabawach, co jest śmiesznego w podrzucaniu koleżankom żab do łóżka i dlaczego pielęgniarka przyszła zapytać jak się czuję, kiedy po prostu chciałam spędzić popołudnie sama w pokoju. Któregoś dnia poszliśmy kąpać się do pobliskiego stawu. Nie bardzo lubię wchodzić do słodkiej wody. Boję się pijawek i smrodu. Ale weszłam, bo wszyscy, bo upał. Jak tylko się zanurzyłam, poczułam ukłucie. Woda wokół mojej stopy zrobiła się cieplejsza. Wiedziałam już, że coś jest nie tak. Podniosłam nogę tak, żebym mogła zobaczyć, co się stało, ale nie wynurzyłam jej na wszelki wypadek; żeby nikt inny nie mógł zobaczyć. Z grzbietu stopy sterczał zardzewiały gwóźdź, przy podeszwie znajdowała się stara deska, w którą ów gwóźdź był wbity. Krew tworzyła w wodzie bardzo ładne smugi. Próbowałam iść w stronę brzegu z tą deską, ale bolało, więc wyciągnęłam gwóźdź, szarpiąc za drewno. Podbiegłam do sowich rzeczy, uważając, żeby nikt niczego nie zauważył. Chwyciłam białą koszulkę, schowałam się za krzakiem i tak długo przyciskałam materiał do rany, aż krew przestała lecieć. Po tym zdarzeniu postanowiłam nie wychodzić z kolonijnego łóżka, aż ktoś mnie stamtąd nie zabierze. Mama przyjechała po dwóch dniach.
– To jezusowa opowieść! – skomentował Szumon.


– A te ryby to są magnesowe? – zapytał Plu, wskazując na kaloryfer.
– Tak, magnesowe i drewniane. Drewniana ryba piła – odpowiedziałam.
Otwieraliśmy kolejne butelki, opowiadaliśmy kolejne historie, coraz głośniej i coraz bardziej bez sensu. Potem chwilę tańczyliśmy i nadszedł czas pożegnania. Zrobiło mi się smutno, że zostanę sama w pustym domu.
– To chodźmy na dyskotekę!
– Pójdziemy na podryw? – upewniłam się.

I poszliśmy do taksówki. Karo z Plu pojechali inną, w swoją stronę. Staliśmy przez jakiś czas pod klubem z Szumonem i Gniewkiem, czekając na Mademoiselle, która poszła szukać bankomatu. Nie znalazła, ale w tym czasie mogliśmy zaobserwować prawdziwą lesdramę: jedna wybiegła, płacząc, a druga ją goniła, krzycząc, że nie będzie goniła. Gdy Mademoiselle wróciła na tarczy, zaproponowałam, żebyśmy poszli pod Lunę, tam na pewno jest bankomat. Szliśmy przyjemnie pijani, rozhuśtani nocą, trochę się śpieszyliśmy, a oni się ociągali, całowali.
– Mademoiselle, poczekajmy na te pedały!

Rano, kiedy obudziłam się bardzo poszkodowana tym winem i tymi tańcami, doczołgałam do łazienki, zobaczyłam, że ktoś każdej butelce z szamponem, mydłem, odżywką do włosów przyporządkował jedno plastikowe zwierzątko. Zrobiło mi się lepiej.

środa, 30 maja 2012

różnice charakterów

O 4:30 wyszłyśmy z klubu G. Dzień nas spoliczkował. Namówiłam ją, żebyśmy poszły piechotą, bo słońce takie różowe, powietrze świeże, ulice puste i ciche. Była zbyt zmęczona, żeby protestować. Szłyśmy powoli, trzymałyśmy się za ręce, a miasto się budziło. Park buzował, starszy pan zamiatał ulicę, inny palił papierosa oparty o przystanek. Autobusy były pełne zaspanych ludzi. Wyglądały jak dawno niesprzątane akwaria, w których walczą o życie półśnięte ryby.  Chciałam usiąść na krawężniku, pić kawę z papierowego kubka, jeść bułkę i gapić się na miasto. Być w mieście.
– Spać mi się chce – zbywała każdy mój wyraz zachwytu.
– Ale zobacz, słońce wschodzi nad Trasą Łazienkowską!
– Spać...
– A ci ludzie na rowerach! Cudownie, że im się chce o tej porze!
– Spać i zimno...
– Nie jest zimno. Powietrze pachnie rosą.
– Może wsiądziemy do autobusu?
Odprowadziłam ją pod dom. Już nie trzymałyśmy się za ręce. Pożegnałyśmy się chłodno. Pojechałam, zachwycona, do domu okrężną drogą.