niedziela, 14 września 2014

Voice of Praga

Nigdy nie widziałam jego twarzy. Podejrzewam, że jest dość otyły, nosi źle skomponowane ubrania i nigdy się nie zastanawiał się nad tym, czy kiedykolwiek kochał swoją żonę. Przez pięć dni w tygodniu jest trzeźwy. Wstaje bardzo wcześnie, kiedy budzi się Praga, menel, już przetrzeźwiały, gniecie butem puszki, a młoda kobieta pociąga zaschniętym tuszem zaspane rzęsy, zakłada plastikowe szpilki, wystukuje obcasami rytm zbyt wczesnego poranka. Za każdym razem, kiedy nie mogę spać, nasłuchuję i zastanawiam się, po co o 5:30 rano zakładać niewygodne buty. On też wstaje o tej porze. Ziewa, śmierdzi mu z ust. Kiełbasę z cebulą popija słodką herbatą. Wychodzi do roboty, wraca, ogląda telewizję i zasypia w fotelu. Prawdopodobnie z nadpalonym papierosem, który w odpowiednim momencie żona wyjmuje spomiędzy jego pożółkłych palców. Zanim utopi niedopałek w popielniczce pełnej petów, pospiesznie zaciąga się kilkukrotnie.
  
W piątek przychodzą znajomi. Zasuszone kobiety i okrągli mężczyźni. Piją wódkę, nie wiedzą, skąd się znają, rzadko przypominają sobie swoje imiona. Wydają dużo dźwięków, nigdy nie rozmawiają. Kolejne słoiki i puszki przerabiają na popielniczki. Jego żona w kącie, na niewygodnym taborecie upija się po cichu. Wie, że musi rano wstać, utłuc mięso na kotlety, obrać ziemniaki, włączyć odkurzacz Predom Zelmer. Brzmi prawie jak freedomwolność. Zna to słowo. Usłyszała je kiedyś w jakimś Voice of TV i zapamiętała, bo skojarzyło jej się właśnie z odkurzaczem, który dostali w prezencie ślubnym, w 78 roku, kiedy miała 17 lat, brzuch pełen nadziei i sukienkę z firanki. Więc wstaje w sobotę rano, pociąga łyk z opróżnionej w jednej trzeciej butelki i idzie w leginsach w panterkę, w różowym podkoszulku z cekinami, w klapakach ozdobionych resztkami brylantów do Biedronki, po ten schab i po piwo dla niego. Na rano, żeby tak bardzo nie krzyczał, a przynajmniej nie na nią. Stara się zdążyć, zanim sąsiad spod czwórki włączy „Ona tu jest i tańczy dla mnie” albo „Cziki cziki czikita, jeśli masz ochotę, daj mi jakiś znak”. Codziennie ta sama niewysłuchana modlitwa. Kobieta wraca, podaje puszkę, wrzuca na rozgrzany olej grubo pokrojoną cebulę, kroi mięso, wbija jajka, wyjmuje z worka cztery kromki polskiego domowego powszedniego, jadą ręką tłucze kotlety, drugą miesza na patelni przysmażone białka z resztkami teflonu. Przecież się stara. Robi wszystko, żeby tak głośno nie wrzeszczał, żeby sąsiedzi nie słyszeli, bo przecież to dobry dom, żona poczciwa, mąż pracuje, pieniądze przynosi, pije tylko w łykendy i na wesoło albo zasypia kulturalnie. Kto by pomyślał, pani kochana! Normalna rodzina! Nigdy niczego nie słyszałam. Nawet telewizor taki płaski kupili na święta. A bachory w tym wieku jakie są, to każdy wie. Dyscypliny potrzeba, krótkiego trzymania. Klapsa czasem dał, pewnie, w końcu dobrym ojcem był, co nie? Białka za wolno się ścinają, a on lubi wysmażone, przyrumienione. I chleb ze smalcem żeby był do tego. Za wolno. Opróżnia trzecią puszkę, już siedzi na skraju wersalki, drapie się, przeciąga, mlaska.

– Mongoły, pierdolone! Mongoły w dupę jebane! Wszystko przez te Mongoły! Zajebały, rozkradły, kurwa!

Budzi mnie ten krzyk, wyrywa ze snu o wojnie na Ukrainie, o dżihadzie i tęsknocie. Nigdy nie widziałam Mongoła. On pewnie też nie. Zastanawiam się, jak można tak nienawidzić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz