wtorek, 28 maja 2013

serial familijny

W domu M. ogląda się telewizję. Nawet to lubię, bo nie trzeba wtedy rozmawiać, nie jest się odpytywanym, przepytywanym i pouczanym. Każdy upija się w samotności.

Tego dnia był serial. Komediowy, familijny. O typowej współczesnej rodzinie.

Ujęcie pierwsze: nastolatek siedzi przy kuchennym stole, uczy się wiersza na pamięć, duka, wyraźnie cierpi. Wchodzi serialowy ojciec. Chłopiec skarży się na beznadzieję programu nauczania, na anachronizm, bo po co w erze iPada uczyć się wierszy na pamięć? No po co? Przecież w każdej chwili można wyguglować, gdyby była taka potrzeba.
– Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy – natchnionym głosem recytuje serialowy ojciec. I dodaje: – Synu, tu chodzi o poszerzanie horyzontów, o kulturę narodową, o to, że my z niego wszyscy. I jeszcze o trening pamięci.
Tyradę przerywa serialowa Matka Polka. Z gracją porusza się z naręczem zakupów ubrana w kobaltową spódnicę mini, jedwabną bluzkę w kolorze szmaragdów i niebotyczne szpilki. Wchodzi ze stukiem, odstawia siatki, pyta serialowego ojca:
– Zamówiłeś pizzę?
– Eee... zapomniałem. – odpowiada skruszony. – Podasz mi numer telefonu? Powinien wisieć na lodówce.
– 522 63 22 – bez zająknięcia recytuje z pamięci serialowy syn. Kurtyna.

Ujęcie drugie: serialowa matka, nadal w miniówie i na szpilkach, stoi na dole schodów z koszem na brudną bieliznę i krzyczy:
– Chłopaki! Chłopaki! Dajcie mi tu swoje brudy! Wstawiam pranie! Chłopaki!
Po chwili zasypuje ją grad brudnych skarpet, gaci, podkoszulków. Nic nie ląduje w koszu, wszystko na matce lub obok niej. Kurtyna. M. wybucha śmiechem.

Ujęcie trzecie: serialowa matka, tym razem już w dresie, odkurza pokój swojego serialowego syna. W pewnym momencie odkurzacz przestaje ciągnąc, ona w krzyk:
- Luuudwik! Luuudwik! Chodź tu! Odkurzacz się zepsuł!
Przychodzi serialowy ojciec, odpina rurę, wyjmuje z niej marchewkę. Z triumfującą miną wręcza żonie naprawiony odkurzacz, wychodzi bez słowa. Kobieta, zadowolona, wraca do odkurzania. Kurtyna.

Nie wytrzymuję, wychodzę do kuchni, głęboko oddycham. Z oddali słyszę salwy śmiechu. Zastanawiam się, czy już zupełnie straciłam poczucie humoru?

wtorek, 21 maja 2013

gwóźdź

– Jest jedna rzecz, której nigdy nie możesz mi zrobić. – powiedziałam do P. na samym początku. – To jest coś, co sprawia, że tracę nad sobą kontrolę; czuję się wtedy naga i bezsilna, a poczucie bezsilności budzi we mnie agresję. Bo to było tak: miałam wtedy sześć, może siedem lat. Mieszkaliśmy w Lublinie, na pewno jeden z moich młodszych braci już był na świecie. Drugi mógł się jeszcze nie urodzić albo był tak mały, że nieistotny. Bardzo często przyjeżdżaliśmy w odwiedziny do Czwartej Babci, u której w dużej mierze się wychowywałam. W przedpokoju szeregowego domu babci i dziadka była boazeria. Pamiętam ją bardzo dobrze, bo kiedy byłam zła albo chciałam być złośliwa, wydłubywałam z niej malutkie gwoździe. Czasem też wpychałam sęki do środka. Robiły się dziury, których babcia nie znosiła. Była na mnie wściekła, ale nie chciała tego okazać. Mówiła coś w stylu: „Dziecko, co ty robisz! Idź się pobawić!” i wracała do szykowania jedzenia. A ja szłam do innego zakamarka domu i próbowałam wymyślić kolejną zabawę, która tak bardzo ją zdenerwuje, że będzie musiała na mnie krzyknąć, że być może się nie pohamuje i trzaśnie mnie ścierką przez łeb. Wiedziałam, że nigdy nic mi nie zrobi. Nie znosiłam tej nieuczciwości, w której zło nie było karane, tej pokornej miłości podszytej współczuciem i rozczarowaniem, troski podyktowanej obowiązkiem. Któregoś dnia, kiedy siedziałam w kącie i wydłubywałam gwoździk, padł rozkaz, że wszyscy jako rodzina idziemy do kościoła. Zbaraniałam. Nigdy nigdzie nie chodziliśmy jako rodzina, a tym bardziej nie do kościoła. M. zawsze powtarzała, że popełniła najcięższy grzech złamania przysięgi i nie może tam chodzić (przyjęłam to ze zrozumieniem, bo wydawało mi się oczywiste, że rozwód z moim ojcem jest najcięższym grzechem, którego nigdy – byłam wtedy tego pewna – jej nie wybaczę). Stałam tyłem do ściany pokrytej boazerią i próbowałam pytać, tłumaczyć, potem krzyczeć, że nie chodzimy do kościoła, że nie mogą mówić, że coś muszę, skoro wcale nie muszę, bo tego nie robiłam do tej pory, że nie mogą mnie zmuszać do pójścia, że jak nie przestaną, to zadzwonię do taty i powiem mu, że mnie zmuszają, a on przecież tyle razy powtarzał, że Kościół to bzdura, że chodzą tam durni ludzie, a ja nie chcę być durna. I że nie można mi mówić, co mam robić. A oni, z babcią na czele, tylko: „Ubieraj się, zaraz wychodzimy” i „Skończ już z tym gadaniem”. Wbijałam sobie gwoździk coraz głębiej pod paznokieć, coraz bardziej łzy zalewały mi gardło, coraz bardziej czułam się rozhisteryzowanym dzieckiem. W pewnym momencie babcia podeszła, chwyciła mnie za łokieć, wykrzywiła twarz i, naśladując moje łkanie, wydała z siebie dźwięk, który brzmiał mniej więcej jak „nenene-nenene”. Wyszarpnęłam się z jej uścisku, krzyknęłam, że tak nie można i poczułam, jak moja zaciśnięta pięść ześlizguje się po jej delikatnym, miękkim, przypudrowanym policzku.

Uciekłam przestraszona do łazienki, zamknęłam się od środka i siedziałam tam dość długo. Nie poszłam do kościoła. Już nigdy nikt mnie do tego nie zmuszał. Czwarta Babcia nadal czasem mnie przedrzeźnia (nauczyłam się walić w ścianę, nie w nią), M. nadal nigdy nie staje w mojej obronie, a boazeria została niedługo po tym wydarzeniu zdjęta ze ścian. Przez pewien czas myślałam, że to z powodu pobicia babci lub powyciąganych gwoździ, ale potem się okazało, że po prostu była brzydka. A ja nadal nie umiem się powstrzymać, kiedy ktoś mnie przedrzeźnia. P. wie coś na ten temat.

rys. Marta Zabłocka

piątek, 10 maja 2013

dzień dobry

     Od samego początku to miał być dobry dzień. Ból głowy o piątej rano, który nie pozwala dłużej spać. Trzeba wstać po tabletkę, szklankę wody i przypadkiem zobaczyć słońce za oknem, poczuć zapach porannego powietrza. I już nie spać dłużej, gapić się z siódmego piętra na budzące się miasto, wsłuchiwać w pisk nocnych autobusów zjeżdżających do zajezdni. Jeść zupę z botwinki i czekoladowe ciasto. Czekać, aż dzień naprawdę się zacznie.
     Wieczorem jeździć rowerem po rozświetlonym mieście, złapać kilka przelotnych uśmiechów i jeden bardzo promienny, skierowany do, a nie rzucony ot tak, na wiatr. Pić w kawiarnianym ogródku słodki napój lekko alkoholowy, zapomnieć torby z oparcia krzesła. Odebrać telefon w połowie drogi do domu:
–  Cześc, fajnie, że dzwonisz! Mam coś dla Ciebie... o kurde! Zadzwonię później, muszę wracać. Mam tam dużo ważnych rzeczy: książkę do połowy przeczytaną, zestaw kluczy imbusowych, śrubokręt...
     Trochę się ucieszyć, że powrót się wydłuży, że trzeba będzie pokonać kilka dużych skrzyżowań w centrum miasta. Dość ostrym łukiem skręcić z Twardej przed Kościół Wszystkich Świętych. Na schodach, wśród rozstawionych zniczy, pod pomnikiem papieża Polaka zobaczyć dwie całujące się dziewczyny.