piątek, 24 października 2014

bezczas

Świdrujący pisk wierci dziurę w głowie. Boli, zgniata, miażdży. Nieposłuszne ciało zapada się pod ciężarem skotłowanej, gorącej kołdry. Powietrze jest stęchłe, oddech cuchnący. Powieki zbyt ciężkie i opuchnięte. Światło boli, dźwięki bombardują. Stuk łyżki o brzeg kubka, kłapnięcie drzwi lodówki, syk palącego się płomienia, szum wody. Wrzynają się w mózg. Cierpiący człowiek zawsze jest egoistą. Chodzi tylko o to, żeby już się skończyło, przestało. Żeby czas się zatrzymał, żeby nie było ciągu przyczynowo-skutkowego, żeby ta cudowna, zawsze miniona, chwila tuż przed dźwiękiem budzika, trwała wiecznie. Chwila, której nie sposób doświadczyć, bo istnieje tylko w postaci tęsknoty, potrzeby powrotu do tego, co było tak niedawno, przed sekundą i co umiera w momencie otwarcia oczu. Codziennie ta sama nadzieje, że dzień się nie zacznie, że nie będzie trzeba dotykać spoconymi stopami zimnej podłogi, że nigdy więcej nic się nie poruszy, że czas się zatrzyma, nie będzie planów, ani działań i ich efektów. Nic więcej się nie wydarzy, będzie spokój, cisza i bezczas.


Dlaczego to wszystko rozpoczyna się wcześniej, niż mogłoby się zacząć, chociaż wcale nie ma takiej potrzeby? Nie rozumiem czasu. Nie zgadzam się z jego regularnością, nie wyczuwam ciągłości. To nieprawda, że każda godzina trwa tyle samo. Nie znoszę tykających zegarów. Mam wrażenie, że siekają mi mózg, są narzędziem opresji. Nie spieszę się nawet wtedy, kiedy jestem już spóźniona. Odkąd pamiętam nienawidziłam poranków. Kiedy mieszkałam w Lublinie, chodziłam do Szkoły Podstawowej imienia Synów Pułku Ziemi Lubelskiej, która była największą podstawówką w województwie. Lekcje odbywały się w trzech turach, pierwsza zaczynała się o 7:30. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że można nie chodzić do szkoły, że cały ten opresyjny mechanizm to tylko umowa, która funkcjonuje wyłącznie wtedy, kiedy obie strony się nią przejmują. Potrzebowałam mniej więcej pięciu lat, żeby zrozumieć, że z tej zabawy można się wypisać i że naprawdę nikomu nic się z tego powodu nie stanie. To już nie te czasy, kiedy uczniom groziło realne niebezpieczeństwo, nie było kar cielesnych, zamykania w kozie, rodzice też mnie nie bili. Być może miałam szczęście. Kiedy zrozumiałam, że oceny to tylko cyfry wpisywane długopisem do dziennika, a gniew nauczycieli nie wynika z prawdziwej troski, tylko z ich poczucia niskiej wartości i potrzeby dominacji, przestałam się przejmować. Nie wstawałam na poranne lekcje, nie rysowałam szlaczków, nie czytałam Sienkiewicza. Ale kiedy jeszcze mieszkałam z Prawdziwą Rodziną, codziennie o 7:30 mąż mojej mamy otwierał z chrzęstem drzwi do mojego pokoju (bez pukania), zapalał górne światło i pogodnym głosem mówił: Pobudka! Każdego dnia byłam przekonana, że jeśli nie uda mi się wstać, to stanie się coś strasznego. Byłam pewna, że toczę walkę na śmierć i życie, i nawet nie chodzi o mnie, tylko o dobro całego świata i najbliższej rodziny. Bo poranna rutyna by się zachwiała, on spóźniłby się do pracy, a ja do szkoły. Weszłabym do klasy po dzwonku, nauczycielka byłaby wściekła, zrobiłaby mi coś bardzo nieprzyjemnego (tylko fizycznych kar się bałam), na dodatek przeszkodziłabym innym dzieciom w nauce, przez co nie dostałyby się na studia i musiałby do końca życia kopać rowy w zimie albo sprzątać szkolne korytarze (nie wyobrażałam sobie ciężej roboty, niż przerzucanie łopatą zmarzniętej ziemi i głupszej, niż jeżdżenie po szaroburym linoleum filcową szmatą nawiniętą na ogromną miotłę, i do tego ten poliestrowy fartuch w brzydkie kwiatki!) Nie życzyłam tak źle kolegom i koleżankom z klasy, a przynajmniej nie chciałam brać odpowiedzialności za ich studia, więc wstawałam, szybkim ruchem ścigałam z krzesła ubrania przygotowane poprzedniego dnia wieczorem i wracałam z nim pod kołdrę. Tam w ciepłym namiocie oszukiwałam czas, zdejmując piżamę i zakładając czyste rzeczy. Bez mycia się. Dzięki temu unikałam najgorszej chwili zderzenia z zimną rzeczywistością. Wychodziłam z łóżka ubrana, gotowa na nowy dzień, jakby nigdy nie spotkało mnie piękno i ciepło nocy, nic, za czym mogłabym tęsknić. Dzień przechodził w dzień, snu nie było.