poniedziałek, 15 października 2012

true blood

O pierwszej w nocy wyrywał mnie z wieczornego półsnu nad książką, wyciągnął z kieliszka z winem i powiedział:

– Bank chce ode mnie kolejnego tysiąca do raty kredytu. Postanowiłem pożegnać się z tym światem. Myślę, jak to zrobić, żeby wyglądało na wypadek. Wszystko jest na Ciebie zapisane. Idź już. No idź! 

Przez resztę nocy obmyślałam plan pogrzebu. W telefonie zrobiłam listę osób, do których muszę zadzwonić. Nie była długa. Zastanawiam się nad kolorem i wzorem urny. Przejrzałam ofertę domów pogrzebowych: paskudne, zdobione naczynia, najczęściej marmurowe lub metalowe albo drewniane na wysoki połysk. Wszystkie w stylu meblościanki. Zastawiałam się, czy mogłabym wykorzystać jago kubek z jeleniem, o który mi kiedyś zrobił karczemną awanturę, bo myślał, że go zbiłam i nie chcę się przyznać. Znalazłam potem ten kubek na balkonie, z resztkami niedopitej kawy. Nic nie powiedziałam. Umyłam, odstawiłam na miejsce. Albo mogłabym go pochować w butelce po czerwonym winie. Spodobał mi się ten pomysł. Pieczołowicie zdarłabym etykietę, wsypałabym jego prochy i zatkałabym korkiem. List w butelce i dżin w lampie. Dobierałam w myślach czarne spodnie do czarnych butów, skórzaną kurtkę do przekrwionych oczu. Obliczałam, ile butelek alkoholu musiałabym kupić na stypę, a oczyma wyobraźni widziałam kobiety w szpilkach na jego lakierowanej podłodze, plamę z wina na jego ukochanym fotelu, ślady dziecięcych dłoni na jego szybach. Słyszałam Nohavicę, którego uparcie włączaliby jego znajomi, i czułam swoją dezorientację.  

Noc przestawia umysł. Rano wiedziałam, że pogrzebu nie będzie, że nie przyjdzie dwóch policjantów ze złą nowiną, nie będę musiała dzwonić, ani tłumaczyć, dlaczego bez księdza i nie w kościele. Nic takiego się nie wydarzy. Chodziło tylko o cień lęku w moich oczach, o nieprzespaną noc, o jego nadzieję na mój strach. O teatr. Miałam podkrążone oczy. Kupiłam jednodniowy sok pomidorowy. Smakował jak krew.

– O, jednak żyjesz – powiedziałam na przywitanie, kiedy wieczorem weszłam do domu i zobaczyłam go pogrążonego w ciemności i w myślach, zatopionego w fotelu.

niedziela, 7 października 2012

siemię lniane



U prababci Suchożebrskej w Michalinie był duży okrągły stół. Stał pośrodku pokoju, wokół niego krzesła, w oknach szydełkowe kremowe firanki i paprotki na niskich komodach wypełnionych książkami. Przy stole uczyła angielskiego. Podczas lekcji nie wolno mi było wychodzić z maleńkiego pokoju, niewiele większego od pojedynczego tapczanu, który tam stał. Przez zamknięte drzwi słyszałam dukanie uczniów i podniesiony, spokojny ton prababci. Mieszkanie pachniało pastą do podłóg, zaparzanym siemieniem lnianym i nienagannymi angielskimi manierami. Bo prababcia była damą. Miała koronkowe rękawiczki, które czasem naciągała na żylaste, maleńkie dłonie. Chodziła powoli, szurając nogami, ale mimo zgrabionych pleców, podbródek utrzymywała zawsze równolegle do podłogi. Nigdy nie widziałam, żeby coś jadła. Poza tym ciągnącym się, glutowatym siemieniem i garściami tabletek. 

Słabo ją pamiętam. Rzadko ją odwiedzaliśmy. Bałam się jej starości. Obawiałam się, że jak mocniej dotknę jej cienkiej skóry, pęknie. Wyobrażałam sobie, że prababcia jest wypełniona różową galaretką, w której są zatopione białe kości. Lubiłam patrzeć na twarz pokrytą siateczką drobnych zmarszczek, na siwe włosy splecione w koczek i na wypielęgnowane paznokcie. Głównie patrzyłam. Bałam się przy niej odzywać.

Za każdym razem, gdy do niej przyjeżdżaliśmy, była mniejsza i coraz rzadziej mówiła po polsku. Nie rozumiałam pięknej brytyjskiej angielszczyzny, ale uwielbiałam jej słuchać. Belferskim tonem deklamowała wiersze, dawała mi książki z disnejowskiej serii A Little Golden Activity Book i podręczniki Anny Mikulskiej. I powoli znikała.

Pewnego dnia tata zaproponował, żebyśmy ją odwiedzili. Nie widziałam jej dłuższy czas. Bardzo się zdziwiłam, że zamiast do michalińskiego mieszkania, zawiózł mnie do brzydkiego budynku, w którym pachniało moczem, starością i lekarstwami.
– Teraz tutaj mieszka – powiedział.
Leżała w łóżku maleńka i bardzo sucha. Przygniatała ją wielka kołdra, a obok stał regał z książkami. Z babcinych rzeczy rozpoznałam tylko zdjęcie młodego mężczyzny w marynarskim mundurze, które zawsze stało przy jej tapczanie w Michalinie. Wiedziałam, że miał na imię Wojtek i że umarł młodo. Dużo później posklejałam kawałki układanki: Wojtek, młodość prababci, Pomorze, Westerplatte. Nie miała siły mówić, ale uśmiechnęła się na mój widok. W pewnej chwili zaczęła cicho recytować. Nie pamiętam co to za wiersz, ale było w nim słowo laugh.
– Co to znaczy? – zapytała. Przeraziłam się, bo teraz, kiedy była taka słaba i krucha, musiałam się przyznać, że prawie nigdy nie rozumiałam, co do mnie mówi. Po prostu lubiłam jej słuchać.
– Coś o miłości…? – wydusiłam z siebie. Roześmiała się zadziwiająco głośno.
– Nie love tylko laugh. Pamiętaj, zawsze najpierw laugh, potem love.