U prababci Suchożebrskej w Michalinie był duży okrągły stół.
Stał pośrodku pokoju, wokół niego krzesła, w oknach szydełkowe kremowe firanki
i paprotki na niskich komodach wypełnionych książkami. Przy stole uczyła
angielskiego. Podczas lekcji nie wolno mi było wychodzić z maleńkiego pokoju, niewiele
większego od pojedynczego tapczanu, który tam stał. Przez zamknięte drzwi
słyszałam dukanie uczniów i podniesiony, spokojny ton prababci. Mieszkanie pachniało pastą do podłóg,
zaparzanym siemieniem lnianym i nienagannymi
angielskimi manierami. Bo prababcia była damą. Miała koronkowe rękawiczki, które
czasem naciągała na żylaste, maleńkie dłonie. Chodziła powoli, szurając nogami, ale mimo zgrabionych
pleców, podbródek utrzymywała zawsze równolegle do podłogi. Nigdy nie widziałam,
żeby coś jadła. Poza tym ciągnącym się, glutowatym siemieniem i garściami
tabletek.
Słabo ją pamiętam. Rzadko ją odwiedzaliśmy. Bałam się jej
starości. Obawiałam się, że jak mocniej dotknę jej cienkiej skóry, pęknie.
Wyobrażałam sobie, że prababcia jest wypełniona różową galaretką, w której są
zatopione białe kości. Lubiłam patrzeć na twarz pokrytą siateczką drobnych zmarszczek,
na siwe włosy splecione w koczek i na wypielęgnowane paznokcie. Głównie
patrzyłam. Bałam się przy niej odzywać.
Za każdym razem, gdy do niej przyjeżdżaliśmy, była mniejsza
i coraz rzadziej mówiła po polsku. Nie rozumiałam pięknej brytyjskiej
angielszczyzny, ale uwielbiałam jej słuchać. Belferskim tonem deklamowała wiersze,
dawała mi książki z disnejowskiej serii A Little Golden Activity Book i podręczniki
Anny Mikulskiej. I powoli znikała.
Pewnego dnia tata zaproponował, żebyśmy ją odwiedzili. Nie widziałam
jej dłuższy czas. Bardzo się zdziwiłam, że zamiast do michalińskiego
mieszkania, zawiózł mnie do brzydkiego budynku, w którym pachniało moczem,
starością i lekarstwami.
– Teraz tutaj mieszka – powiedział.
Leżała w łóżku maleńka i bardzo sucha. Przygniatała ją
wielka kołdra, a obok stał regał z książkami. Z babcinych rzeczy
rozpoznałam tylko zdjęcie młodego mężczyzny w marynarskim mundurze, które
zawsze stało przy jej tapczanie w Michalinie. Wiedziałam, że miał na imię
Wojtek i że umarł młodo. Dużo później posklejałam kawałki układanki: Wojtek, młodość
prababci, Pomorze, Westerplatte. Nie miała siły mówić, ale uśmiechnęła się na
mój widok. W pewnej chwili zaczęła cicho recytować. Nie pamiętam co to za wiersz,
ale było w nim słowo laugh.
– Co to znaczy? – zapytała. Przeraziłam się, bo teraz, kiedy
była taka słaba i krucha, musiałam się przyznać, że prawie nigdy nie
rozumiałam, co do mnie mówi. Po prostu lubiłam jej słuchać.
– Coś o miłości…? – wydusiłam z siebie. Roześmiała się zadziwiająco
głośno.
– Nie love tylko laugh. Pamiętaj, zawsze najpierw
laugh, potem love.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz