niedziela, 7 października 2012

siemię lniane



U prababci Suchożebrskej w Michalinie był duży okrągły stół. Stał pośrodku pokoju, wokół niego krzesła, w oknach szydełkowe kremowe firanki i paprotki na niskich komodach wypełnionych książkami. Przy stole uczyła angielskiego. Podczas lekcji nie wolno mi było wychodzić z maleńkiego pokoju, niewiele większego od pojedynczego tapczanu, który tam stał. Przez zamknięte drzwi słyszałam dukanie uczniów i podniesiony, spokojny ton prababci. Mieszkanie pachniało pastą do podłóg, zaparzanym siemieniem lnianym i nienagannymi angielskimi manierami. Bo prababcia była damą. Miała koronkowe rękawiczki, które czasem naciągała na żylaste, maleńkie dłonie. Chodziła powoli, szurając nogami, ale mimo zgrabionych pleców, podbródek utrzymywała zawsze równolegle do podłogi. Nigdy nie widziałam, żeby coś jadła. Poza tym ciągnącym się, glutowatym siemieniem i garściami tabletek. 

Słabo ją pamiętam. Rzadko ją odwiedzaliśmy. Bałam się jej starości. Obawiałam się, że jak mocniej dotknę jej cienkiej skóry, pęknie. Wyobrażałam sobie, że prababcia jest wypełniona różową galaretką, w której są zatopione białe kości. Lubiłam patrzeć na twarz pokrytą siateczką drobnych zmarszczek, na siwe włosy splecione w koczek i na wypielęgnowane paznokcie. Głównie patrzyłam. Bałam się przy niej odzywać.

Za każdym razem, gdy do niej przyjeżdżaliśmy, była mniejsza i coraz rzadziej mówiła po polsku. Nie rozumiałam pięknej brytyjskiej angielszczyzny, ale uwielbiałam jej słuchać. Belferskim tonem deklamowała wiersze, dawała mi książki z disnejowskiej serii A Little Golden Activity Book i podręczniki Anny Mikulskiej. I powoli znikała.

Pewnego dnia tata zaproponował, żebyśmy ją odwiedzili. Nie widziałam jej dłuższy czas. Bardzo się zdziwiłam, że zamiast do michalińskiego mieszkania, zawiózł mnie do brzydkiego budynku, w którym pachniało moczem, starością i lekarstwami.
– Teraz tutaj mieszka – powiedział.
Leżała w łóżku maleńka i bardzo sucha. Przygniatała ją wielka kołdra, a obok stał regał z książkami. Z babcinych rzeczy rozpoznałam tylko zdjęcie młodego mężczyzny w marynarskim mundurze, które zawsze stało przy jej tapczanie w Michalinie. Wiedziałam, że miał na imię Wojtek i że umarł młodo. Dużo później posklejałam kawałki układanki: Wojtek, młodość prababci, Pomorze, Westerplatte. Nie miała siły mówić, ale uśmiechnęła się na mój widok. W pewnej chwili zaczęła cicho recytować. Nie pamiętam co to za wiersz, ale było w nim słowo laugh.
– Co to znaczy? – zapytała. Przeraziłam się, bo teraz, kiedy była taka słaba i krucha, musiałam się przyznać, że prawie nigdy nie rozumiałam, co do mnie mówi. Po prostu lubiłam jej słuchać.
– Coś o miłości…? – wydusiłam z siebie. Roześmiała się zadziwiająco głośno.
– Nie love tylko laugh. Pamiętaj, zawsze najpierw laugh, potem love.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz