piątek, 10 maja 2013

dzień dobry

     Od samego początku to miał być dobry dzień. Ból głowy o piątej rano, który nie pozwala dłużej spać. Trzeba wstać po tabletkę, szklankę wody i przypadkiem zobaczyć słońce za oknem, poczuć zapach porannego powietrza. I już nie spać dłużej, gapić się z siódmego piętra na budzące się miasto, wsłuchiwać w pisk nocnych autobusów zjeżdżających do zajezdni. Jeść zupę z botwinki i czekoladowe ciasto. Czekać, aż dzień naprawdę się zacznie.
     Wieczorem jeździć rowerem po rozświetlonym mieście, złapać kilka przelotnych uśmiechów i jeden bardzo promienny, skierowany do, a nie rzucony ot tak, na wiatr. Pić w kawiarnianym ogródku słodki napój lekko alkoholowy, zapomnieć torby z oparcia krzesła. Odebrać telefon w połowie drogi do domu:
–  Cześc, fajnie, że dzwonisz! Mam coś dla Ciebie... o kurde! Zadzwonię później, muszę wracać. Mam tam dużo ważnych rzeczy: książkę do połowy przeczytaną, zestaw kluczy imbusowych, śrubokręt...
     Trochę się ucieszyć, że powrót się wydłuży, że trzeba będzie pokonać kilka dużych skrzyżowań w centrum miasta. Dość ostrym łukiem skręcić z Twardej przed Kościół Wszystkich Świętych. Na schodach, wśród rozstawionych zniczy, pod pomnikiem papieża Polaka zobaczyć dwie całujące się dziewczyny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz