Od samego początku to miał być dobry
dzień. Ból głowy o piątej rano, który nie pozwala dłużej spać.
Trzeba wstać po tabletkę, szklankę wody i przypadkiem zobaczyć
słońce za oknem, poczuć zapach porannego powietrza. I już nie
spać dłużej, gapić się z siódmego piętra na budzące się
miasto, wsłuchiwać w pisk nocnych autobusów zjeżdżających do
zajezdni. Jeść zupę z botwinki i czekoladowe ciasto. Czekać, aż
dzień naprawdę się zacznie.
Wieczorem jeździć rowerem po
rozświetlonym mieście, złapać kilka przelotnych uśmiechów i
jeden bardzo promienny, skierowany do, a nie rzucony ot tak, na
wiatr. Pić w kawiarnianym ogródku słodki napój lekko alkoholowy,
zapomnieć torby z oparcia krzesła. Odebrać telefon w połowie
drogi do domu:
– Cześc, fajnie, że dzwonisz! Mam coś
dla Ciebie... o kurde! Zadzwonię później, muszę wracać. Mam tam
dużo ważnych rzeczy: książkę do połowy przeczytaną, zestaw
kluczy imbusowych, śrubokręt...
Trochę się ucieszyć, że powrót
się wydłuży, że trzeba będzie pokonać kilka dużych skrzyżowań
w centrum miasta. Dość ostrym łukiem skręcić z Twardej przed
Kościół Wszystkich Świętych. Na schodach, wśród rozstawionych
zniczy, pod pomnikiem papieża Polaka zobaczyć dwie całujące się
dziewczyny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz