– Jest jedna rzecz, której nigdy nie
możesz mi zrobić. – powiedziałam do P. na samym początku. –
To jest coś, co sprawia, że tracę nad sobą kontrolę; czuję się
wtedy naga i bezsilna, a poczucie bezsilności budzi we mnie agresję.
Bo to było tak: miałam wtedy sześć, może siedem lat.
Mieszkaliśmy w Lublinie, na pewno jeden z moich młodszych braci już
był na świecie. Drugi mógł się jeszcze nie urodzić albo był
tak mały, że nieistotny. Bardzo często przyjeżdżaliśmy w
odwiedziny do Czwartej Babci, u której w dużej mierze się
wychowywałam. W przedpokoju szeregowego domu babci i dziadka była
boazeria. Pamiętam ją bardzo dobrze, bo kiedy byłam zła albo
chciałam być złośliwa, wydłubywałam z niej malutkie gwoździe.
Czasem też wpychałam sęki do środka. Robiły się dziury, których
babcia nie znosiła. Była na mnie wściekła, ale nie chciała tego
okazać. Mówiła coś w stylu: „Dziecko, co ty robisz! Idź się
pobawić!” i wracała do szykowania jedzenia. A ja szłam do innego
zakamarka domu i próbowałam wymyślić kolejną zabawę, która tak
bardzo ją zdenerwuje, że będzie musiała na mnie krzyknąć, że
być może się nie pohamuje i trzaśnie mnie ścierką przez łeb.
Wiedziałam, że nigdy nic mi nie zrobi. Nie znosiłam tej
nieuczciwości, w której zło nie było karane, tej pokornej miłości
podszytej współczuciem i rozczarowaniem, troski podyktowanej
obowiązkiem. Któregoś dnia, kiedy siedziałam w kącie i
wydłubywałam gwoździk, padł rozkaz, że wszyscy jako rodzina
idziemy do kościoła. Zbaraniałam. Nigdy nigdzie nie chodziliśmy
jako rodzina, a tym bardziej nie do kościoła. M. zawsze powtarzała,
że popełniła najcięższy grzech złamania przysięgi i nie może
tam chodzić (przyjęłam to ze zrozumieniem, bo wydawało mi się
oczywiste, że rozwód z moim ojcem jest najcięższym grzechem,
którego nigdy – byłam wtedy tego pewna – jej nie wybaczę).
Stałam tyłem do ściany pokrytej boazerią i próbowałam pytać,
tłumaczyć, potem krzyczeć, że nie chodzimy do kościoła, że nie
mogą mówić, że coś muszę, skoro wcale nie muszę, bo tego nie
robiłam do tej pory, że nie mogą mnie zmuszać do pójścia, że
jak nie przestaną, to zadzwonię do taty i powiem mu, że mnie
zmuszają, a on przecież tyle razy powtarzał, że Kościół to
bzdura, że chodzą tam durni ludzie, a ja nie chcę być durna. I że
nie można mi mówić, co mam robić. A oni, z babcią na czele,
tylko: „Ubieraj się, zaraz wychodzimy” i „Skończ już z tym
gadaniem”. Wbijałam sobie gwoździk coraz głębiej pod paznokieć,
coraz bardziej łzy zalewały mi gardło, coraz bardziej czułam się
rozhisteryzowanym dzieckiem. W pewnym momencie babcia podeszła,
chwyciła mnie za łokieć, wykrzywiła twarz i, naśladując moje
łkanie, wydała z siebie dźwięk, który brzmiał mniej więcej jak
„nenene-nenene”. Wyszarpnęłam się z jej uścisku, krzyknęłam,
że tak nie można i poczułam, jak moja zaciśnięta pięść
ześlizguje się po jej delikatnym, miękkim, przypudrowanym
policzku.
Uciekłam przestraszona do łazienki,
zamknęłam się od środka i siedziałam tam dość długo. Nie
poszłam do kościoła. Już nigdy nikt mnie do tego nie zmuszał.
Czwarta Babcia nadal czasem mnie przedrzeźnia (nauczyłam się walić w ścianę, nie w nią), M. nadal nigdy nie staje w mojej
obronie, a boazeria została niedługo po tym wydarzeniu zdjęta ze
ścian. Przez pewien czas myślałam, że to z powodu pobicia babci
lub powyciąganych gwoździ, ale potem się okazało, że po prostu
była brzydka. A ja nadal nie umiem się powstrzymać, kiedy ktoś
mnie przedrzeźnia. P. wie coś na ten temat.
rys. Marta Zabłocka |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz