Na moim prawym ramieniu siedzi ptak z rodziny krukowatych.
Miarowo uderza dziobem, przebija skórę i drąży otwór w kości mojej czaszki. Próbuję ignorować
ból, dopóki to jest możliwe, potem łykam tabletkę. Strużka krwi ścieka po szyi
za kołnierz, rozmazuje się pod ubraniem, ale jestem sprytna. Zakładam czerwoną
koszulę, żeby nikt się nie domyślił, żeby wszyscy myśleli, że taki ze mnie
oryginał, co trzyma ptaka na ramieniu. Jest duży i ciężki. Są dni, kiedy trzepie
skrzydłami i wydaje głośne dźwięki, które zagłuszają wszystko: szum miasta,
śmiech przyjaciela, wyznania miłosne, prośby o pomoc. Stuka i łomocze, krzyczy
i kracze, a ja marzę o ciszy, o odrobinie niezbędnego spokoju. Czasem zasypia.
Wtedy rana zaczyna się goić, krew zasycha, niepewnie się uśmiecham. Zbyt szeroki
uśmiech sprawia, że skóra na głowie się porusza, a strup pęka. Wypływa świeża
krew, jej zapach budzi ptaka. Znowu dziobie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz