Rano w tramwaju dziewczyna w niebieskim szaliku niechlujnie
żuje gumę. Nadmuchuje balon. Patrzę przez okno. Samochód nie zdążył zahamować,
wjeżdża w tłum ludzi, którym nie chciało się poczekać, aż czerwone zmieni się w
zielone. Okulary spadają, pomarańcze się rozsypują, wiat porywa apaszkę. Tuż za
rondem ciężarówka wbija się w tył autobusu. Blacha gnie się jak liście sałaty,
szyby wybuchają milionem brylantów, opony malują na asfalcie secesyjne wzory. Most
wali się pod ciężarem pociągu, który jak bezwładna gąsienica zsuwa się do
rzeki. Ostatkiem sił próbuje utrzymać się na skrawku śliskiego toru, podciągnąć
na zerwanej sieci trakcyjnej. Nic z tego. Wszyscy zginą. Pęka balustrada na
moście. Przyczepione do niej kłódki, znaki wiernej nieskończonej miłości, lecą
do brudnej wody jak paciorki (szklane, oczywiście). Dzikie, nieśmiałe dotąd zwierzęta,
które skrywały się w bebechach miasta, odzyskują śmiałość, wychodzą z ukrycia. Już
nie wystarczą im resztki, śmiecie i odpadki. Szczury ciągną kawał Grana Padano
z pobliskich delikatesów, bezdomne psy rozszarpują jamóna serrano. Odpada tynk, pękają szyby, drżą ulice. Ludzie uciekają w
popłochu, nie wiedząc, że nigdzie nie jest lepiej. Wszyscy umrą. Uśmiecham się.
Balon pęka. Dziewczyna w niebieskim szaliku zlizuje resztki gumy z czerwonych
ust.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz