Nade mną mieszka kobieta, która krzyczy. Pierwszej nocy pragnęłam
wykazać się miłosierdziem. Dobrym człowiekiem być, się czuć, pomoc społeczną zawiadomić.
Może nawet z synem tej pani pogadać, że to niehumanitarne, że matka przyrasta
do łóżka i cierpi. Albo straż miejską wezwać. Może pomogą drzwi sforsować,
cierpienie złagodzić, albo chociaż jęki wyciem karetki uciszyć. Drugiej nocy
wspinałam się na szczyt empatii, chciałam zrozumieć, jak się czuje ktoś, kto
nie może wstać z łóżka. Być może Mariola faktycznie jest w kuchni albo w drugim
pokoju i nie słyszy wołania? Może trzeba jeszcze głośniej, jeszcze wytrwalej,
aż do piątej nad ranem? A może nie chce słyszeć? Albo nie żyje? Może umarła w
tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym, ale kobieta z piątego piętra
(mieszkam na czwarty) jeszcze się nie zorientowała? Bo leży w łóżku od
osiemdziesiątego trzeciego i trochę jej się lata mylą? Miesza się czas teraźniejszy z przeszłym. To normalne kiedy jest się zależnym.
Trzeciej nocy miłosierdzie i empatia wysiadają. Marzę o tym, żeby już umarła. Żeby
z krótkiego, przerwanego snu nie wyrywał mnie krzyk zza ściany: boże, boże,
niech się ktoś zlituje! Wyobrażam sobie,
że wyważam drzwi i włamuję się tam po to, żeby roztrzaskać jej głowę siekierą
(nie mamy w domu siekiery). Nie potrafię wykrzesać z siebie współczucia, ani
dobrej woli. Chcę spać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz