– Zostań jeszcze chwilę – powiedziałam, kiedy ognisko zaczęło
dogasać, a wszyscy zbierali się do snu. Próbowała się wykręcić, bo zimno, rosa
i trochę strasznie tak same w sercu Beskidów.
– Zostań. Tylko niech pójdą spać, pogaszą światła.
Usiadła trochę niepewna. W chwili, w której ją zobaczyłam
parę dni wcześniej, wiedziałam, że to jej pierwszy pobyt w Polanach, w chacie bez prądu,
bez bieżącej wody. Drobna i zagubiona w plątaninie pasków od plecaka, w za
dużym polarze nieporadnie próbowała dołożyć drwa do pieca. Wyhaczyłam jej
spojrzenie jeszcze w ciągu dnia, kiedy usiłowała wypić herbatę z metalowego
kubka; grzała sobie o niego dłonie skulona na drewnianej ławce i patrzyła w
dal.
– Tu była kiedyś Łemkowska wieś. Ponad sto domów, sześciuset
mieszkańców. Duża Cerkiew. Ruinę dzwonnicy widać z kuchennego okna. Nic poza
tym nie zostało. A, jeszcze drzewa owocowe. Smutne osierocone grusze i
jabłonie – powiedziałam, gasząc papierosa. Nie podniosła wzroku, ale jej
spojrzenie odrobinę posmutniało.
Usiadła obok mnie tak, że stykałyśmy się ramionami.
Patrzyłyśmy na wygasający żar, chłód atakował nas od tyłu. Było w niej jakieś
zniecierpliwienie, ciekawość i obawa. Dłubała czubkiem buta w popiele, naciągała
rękawy na dłonie, delikatnie się kołysała. Robiło się coraz ciszej i coraz zimniej.
Najpierw odezwał się pojedynczy głos. Mocne, krótkie wycie w
lesie za strumieniem. Odpowiedziały mu kolejne, dobiegające ze wszystkich stron,
dłuższe i wyższe dźwięki. Odbijały się echem i powoli cichły, żeby po chwili rozpocząć
koncert od nowa.
Spojrzała na mnie przerażona.
– Myślałam, że chcesz mi pokazać gwiazdy – rzuciła i
uciekła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz