piątek, 12 lipca 2013

freedom is a choice

Zawsze, kiedy mam wrażenie, że coś mi się wymyka, nie ogarniam rzeczywistości i emocji, robię sobie listę. Ta lista to tabelka w Excelu, z trzema rubrykami: „mam”, „chcę” i „boję się”. Potem zakreślam słowa-klucze, które pomagają mi ustalić priorytety i za każdym razem się dziwię, bo jakby mnie ktoś zapytał, to mam, chcę i boję się zupełnie innych rzeczy, niż wynika z tabelki. Ona nigdy się nie myli, a dzisiejsza zdefiniowała wszystko, trafiła w punkt, w sedno. Nadaje się na tatuaż. Wolność, pieniędzy, seksu, kłótni, kontroli, zaangażować.

– Myślisz czasem o tym napisie? – zapytała Mrt, dotykając mojego tatuażu.
– Bardzo często. Właściwie co chwilę. Miałam kiedyś ciotkę. To znaczy: nadal ją mam, ale już nie jest bliska. Wtedy mi się wydawało, że jest jedyną osobą, która mnie rozumie. Zabierała mnie na przejażdżki zdezelowanym, czerwonym dużym fiatem dziadka. To były jedne z najszczęśliwszych chwil, jakie pamiętam z dzieciństwa. Krzyczałyśmy „Bucior!” przy przyspieszaniu i „Bujać się, kasztany!”, kiedy robił się korek. Potem M. rozwiodła się z moim ojcem, a ona wyjechała. Przysyłała mi lalki Barbie ze Stanów. I spinki do włosów. Zawsze podekscytowana otwierałam wielkie, rozerwane na poczcie pudło. A potem szybko rzucałam całe to różowe badziewie w kąt. Moje włosy nie nadawały się do spinek, były zbyt niesforne, kręcone, skudlone i posklejane błotem, a lalkami bawiłam się w lesbijski seks. Parę lat później wróciła, z czego bardzo się cieszyłam. Myślałam, że zrozumie. A ona, jak tylko się dowiedziała, co zrobiłam, gdzie mieszkam i że uciekłam, powiedziała: Ta miłość do wolności kiedyś cię zgubi. Wtedy przestałam ją kochać. Miałam dwanaście lat i wiedziałam, jaki chcę mieć tatuaż. Przez kolejne piętnaście lat szukałam odpowiedniej czcionki.

wtorek, 2 lipca 2013

wilk

Kiedy pracowałam w żłobku, moim ulubionym dzieckiem był Mati, który bardzo chciał zostać wilkiem. Nieświadomie rozbudziłam w nim to pragnienie. Wymyślałam dzieciom rożne zabawy, często wokół książek, które im czytałam. Znałam się tylko na klockach, książkach i wuefie. Ciężko mi przychodziła zabawa lalkami, jeszcze gorsza byłam w zaplataniu włosów i upinaniu w nich różowych spinek. Mati był najgorszym z niegrzecznych chłopców. Polubiliśmy się pierwszego dnia, kiedy jeszcze dość nieśmiała zaglądałam z ciekawością do sali starszaków (zaczynałam pracę w grupie zasikanych i niemych maluchów). Zawsze mnie zauważał w szparze drzwi i krzyczał: „Halo, Agnieszkaaaaaa!” „Haaaaalo!” odpowiadałam, a po chwili słyszałam przyciszony głos Pani od Starszaków: „Dzień dobry, ciociu Agnieszko się mówi”. Byłam bardzo zadowolona, że żadnemu dziecku nie przechodziło przez gardło nazywanie mnie ciocią. Po pewnym czasie poszłam na zastępstwo do starszaków i już tam zostałam, ku uciesze Matiego i kilku innych łobuziaków.

Pewnego dnia czytałam bajkę o Czerwonym Kapturku, powoli, po dwa zdania, a oni mieli wydawać wszystkie odgłosy, które mogłyby się tam pojawić. Wtedy Mati odkrył, że jest wilkiem. Od tej pory wył za każdym razem, kiedy coś mu się nie podobało albo bardzo mu się podobało, albo kiedy się nudził, kiedy tęsknił i kiedy się cieszył. Wył prawie bez przerwy, a ciocie coraz bardziej go nie lubiły. Wył aż do Gwiazdki.

Tuż przed Świętami do dzieci miał przyjść Mikołaj, a po spotkaniu z nim miał się odbyć bal przebierańców. Od rana wszystkie starszaki były bardzo podekscytowane, uciekały z sali do szatni, gdzie wisiały przygotowane kostiumy, podglądały i dopytywały, czy już, kiedy i czy za chwilę. Mati nie przyniósł kostiumu. Mama ubrała go w dżinsy, koszulę w kratę, zawiązała mu aksamitkę pod szyją i oznajmiła, że będzie kowbojem. Było mi trochę przykro, bo wszystkie królewny, śnieżynki i Zorro mieli skomplikowane przebrania wyszukane w najdroższych wypożyczalniach. Nawet przez chwilę głowiłam się nad zabawą, w której to kowboj byłby głównym bohaterem, żeby zrekompensować mu ubogi strój. Niedługo przed nadejściem Mikołaja, kiedy mąż jednej z właścicielek przyklejał sobie brodę z waty, do sali zapukał tata Matiego. Konspiracyjnym szeptem poprosił, żebym wyszła i przeprosił, że tak w ostatniej chwili, ale nigdzie w Warszawie nie mógł znaleźć odpowiedniego kostiumu. Zawołaliśmy Matiego. Poprosiliśmy, żeby w żadnym wypadku nie otwierał oczu i niezgrabnie, trochę szarpiąc i wyginając jego spore jak na trzylatka ciało, próbowaliśmy upchnąć je w przyciasny kostium z gąbki.
– Jestem wilkiem!!! – wrzasnął, kiedy pozwoliliśmy mu otworzyć oczy i przejrzeć się w lustrze.

Mikołaj trochę się spóźnił. Zniecierpliwione dzieci co chwilę biegały do łazienki sprawdzić, czy kostiumy odpowiednio leżą, czy korony się nie przekrzywiły, czy peleryny ładnie powiewają. Kiedy Święty w końcu wszedł do sali, wszystkie zamarły przestraszone. Żadne nie chciało podejść do niego samo, żadne nie powiedziało wierszyka ani nie zaśpiewało piosenki. Speszone, ze spuszczonymi głowami odbierały swoje prezenty i szybko uciekały w najdalszy kąt. A Mati wył wniebogłosy. Pocił się i drętwiał w niewygodnym, za małym kostiumie, ale nie pozwolił go sobie zdjąć lub chociaż rozpiąć zamka. Wył i promieniał szczęściem.

rys. Marta Zabłocka