wtorek, 28 sierpnia 2012

mi nie czyli zygota


Dwie kreski. Było jak zwykle. Dwie kreski, które zmieniły wszystko. Niezauważalna chwila, która wpływa na wszystko. Na to, że nigdy więcej, i na to, że kochać jest ważne. Cholernie ważne. Uporczywe wsłuchiwanie we własne, tak dobrze znane ciało, żeby coś się stało, poruszyło, zaistniało. A tu cisza.

Maszyna mówi, że jest. Testy, milion testów, mówią,  że jest, ale nie ma. Druga kreska. Ale czy można wierzyć drugiej kresce? Przez chwilę szał, panika, radość, ból, obawa. Człowiek zwany zarodkiem, zygotą. Bo feminizm, bo tak poprawniej, ale jednak boli. Boli, że jeszcze nie człowiek. Nudne, głupie czekanie. Nudna, głupia samotność. Myśl jedna, jedyna: „co zrobić, żeby było dobrze, żeby nie umarł?”
 
- Krwawię. Muszę jechać. Do św. Zofii.
Mi nie. Kroplówka. Będzie pani lepiej. Zaraz się uspokoi. Ale ta krew?! Proszę o wezwanie serwisu sprzątającego do gabinetu nr 3. Ale ta krew to...

Kroplówka. Na korytarzu, bo zdrowa, organizm sam się oczyści. Tylko kroplówka i do domu. Nie, nie trzeba zwolnienia. Nic nie trzeba. Idź, kochaj, idź. Następnym razem się uda. Zawsze następnym razem. Nie ma następnego razu.

Komórki obumarły jak złuszczony naskórek. Nic specjalnego, nic wielkiego. Małe to, słabe. Tylko że ja już zdążyłam się zabać. Zabać o los zygoty, o jej przyszłe studia i o model wózka. Przez chwilę. 

piątek, 24 sierpnia 2012

młode wilki


– Zostań jeszcze chwilę – powiedziałam, kiedy ognisko zaczęło dogasać, a wszyscy zbierali się do snu. Próbowała się wykręcić, bo zimno, rosa i trochę strasznie tak same w sercu Beskidów.
– Zostań. Tylko niech pójdą spać, pogaszą światła.

Usiadła trochę niepewna. W chwili, w której ją zobaczyłam parę dni wcześniej, wiedziałam, że to jej pierwszy pobyt w Polanach, w chacie bez prądu, bez bieżącej wody. Drobna i zagubiona w plątaninie pasków od plecaka, w za dużym polarze nieporadnie próbowała dołożyć drwa do pieca. Wyhaczyłam jej spojrzenie jeszcze w ciągu dnia, kiedy usiłowała wypić herbatę z metalowego kubka; grzała sobie o niego dłonie skulona na drewnianej ławce i patrzyła w dal.

– Tu była kiedyś Łemkowska wieś. Ponad sto domów, sześciuset mieszkańców. Duża Cerkiew. Ruinę dzwonnicy widać z kuchennego okna. Nic poza tym nie zostało. A, jeszcze drzewa owocowe. Smutne osierocone grusze i jabłonie – powiedziałam, gasząc papierosa. Nie podniosła wzroku, ale jej spojrzenie odrobinę posmutniało.

Usiadła obok mnie tak, że stykałyśmy się ramionami. Patrzyłyśmy na wygasający żar, chłód atakował nas od tyłu. Było w niej jakieś zniecierpliwienie, ciekawość i obawa. Dłubała czubkiem buta w popiele, naciągała rękawy na dłonie, delikatnie się kołysała. Robiło się coraz ciszej i coraz zimniej.

Najpierw odezwał się pojedynczy głos. Mocne, krótkie wycie w lesie za strumieniem. Odpowiedziały mu kolejne, dobiegające ze wszystkich stron, dłuższe i wyższe dźwięki. Odbijały się echem i powoli cichły, żeby po chwili rozpocząć koncert od nowa.

Spojrzała na mnie przerażona. 
– Myślałam, że chcesz mi pokazać gwiazdy – rzuciła i uciekła.

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

gdzieś pomiędzy


Wyszłam od nich trochę za późno; o takiej porze, kiedy w tramwajach mieszają się ci, którzy jeszcze wracają z tymi, którzy już wstali i załatwiają swoje poranne sprawy: odświętnie ubrani w żorżetowe bluzki lub poliestrowe garnitury zmierzają na mszę, w dresie zarzuconym na niedobudzone ciało idą do sklepu po bułki na śniadanie albo skacowani popijają papierosa kefirem. Staruszka z trudem ciągnęła wózek wypełniony kwiatami. Moje brudne buty i pachnące nocą ubranie zdradzały, że nie należę do tego dnia. Zbyt krótki sen nie wystarczył, żeby oddzielić sobotę od niedzieli. Na nagich ramionach czułam upalny, cuchnący oddech budzącej się ulicy. Przypomniało mi się, że tą samą drogą wracałam od niej o 3 w nocy wtedy, kiedy za bardzo chciałam zostać do rana, żebym mogła sobie na to pozwolić. Dziewczynka w różowej sukience jadła lody. Bezdomny kroił scyzorykiem rzodkiewkę na plasterki i starannie układał je na kanapce z kiełbasą. Jeszcze zanurzona w nocy prześlizgiwałam się między ludźmi, chowałam w cieniach bram i wiat przystankowych, jakbym była dziwnym podróżnikiem w czasie, który przypadkiem przeniósł się do innej epoki. Tramwaj jechał za wolno, dzień zaczynał się zbyt szybko.

Weszłam do domu trochę przestraszona. Niedopita kawa, rozrzucone ubrania, niezakręcona tubka z pastą do zębów, przewrócona butelka. Zapach perfum w łazience. Tutaj czas na mnie poczekał. Mogłam bezpiecznie się w niego wślizgnąć. Dogoniłam niedzielę. Pozwoliłam, żeby sok z zimnego arbuza ciekł mi po palcach. Myślałam o tym, że może w przyszłym tygodniu znowu przyniesie mi maliny. I że już nie tęsknię.