Dwie kreski. Było jak zwykle. Dwie kreski, które zmieniły
wszystko. Niezauważalna chwila, która wpływa na wszystko. Na to, że nigdy
więcej, i na to, że kochać jest ważne. Cholernie ważne. Uporczywe wsłuchiwanie
we własne, tak dobrze znane ciało, żeby coś się stało, poruszyło, zaistniało.
A tu cisza.
Maszyna mówi, że jest. Testy, milion testów, mówią, że jest, ale nie ma. Druga kreska. Ale czy
można wierzyć drugiej kresce? Przez chwilę szał, panika, radość, ból, obawa.
Człowiek zwany zarodkiem, zygotą. Bo feminizm, bo tak poprawniej, ale jednak
boli. Boli, że jeszcze nie człowiek. Nudne, głupie czekanie. Nudna, głupia
samotność. Myśl jedna, jedyna: „co zrobić, żeby było dobrze, żeby nie umarł?”
- Krwawię. Muszę jechać. Do św. Zofii.
Mi nie. Kroplówka. Będzie pani lepiej. Zaraz się uspokoi.
Ale ta krew?! Proszę o wezwanie serwisu sprzątającego do gabinetu nr 3. Ale ta
krew to...
Kroplówka. Na korytarzu, bo zdrowa, organizm sam się
oczyści. Tylko kroplówka i do domu. Nie, nie trzeba zwolnienia. Nic nie trzeba.
Idź, kochaj, idź. Następnym razem się uda. Zawsze następnym razem. Nie ma następnego
razu.
Komórki obumarły jak złuszczony naskórek. Nic specjalnego,
nic wielkiego. Małe to, słabe. Tylko że ja już zdążyłam się
zabać. Zabać o los zygoty, o jej przyszłe studia i o model wózka. Przez chwilę.