poniedziałek, 27 stycznia 2014

kamienica

Przekręcam się z boku na bok. Po raz setny tej nocy. Poduszka za płaska, kołdra za ciężka, dwie poduszki za wysokie, druga kołdra za cienka. Myśli oblepiają głowę jak smoła, wlewają się do oczu niechcianymi obrazami. Obmyślam wszystkie katastrofy, które mogłyby się zdarzyć. Planuję pogrzeby, samobójstwa, rozstania. Przymierzam choroby, odcinam sobie piersi i wycinam macicę. Czasem rodzę martwe dzieci. Codziennie o trzeciej w nocy sąsiadka z dołu wychodzi na klatkę schodową i kaszląc, zapala papierosa. Czuję zapach dymu. To ta, która kiedyś mnie zapytała, czy jestem narkomanką.
– A czy wyglądam? – burknęłam.
– Z nimi nigdy nie wiadomo. Była tu taka jedna, spała na schodach na górze. Też nie wyglądała.
Gorąco. Piję wodę. Zimno. Zawijam się w kołdrę. Chowam głowę. Duszno. Między piątą a szóstą wstaje sąsiadka zza ściany i zaczyna krzyczeć na swoje dziecko. Wstawaj gówniarzu co tak długo jeszcze się nie ubrałaś trzeba wychodzić debilu. W myślach poprawiam formy męskie na żeńskie. Chwilę po szóstej przychodzi syn sąsiadki z góry. Co mamusia zje na śniadanie? Kluski lane zrobić czy kaszę manną na mleku? O, kupę mamusia zrobiła. Niechże mamusia współpracuje! Poruszy się, spróbuje podnieść i nie stęka, nie ma powodu! Schody skrzypią pod stopami robotników porannej zmiany, przewraca się butelka, komuś upadają klucze. Kształty wyłaniają się z ciemności, dziwnie wyraźne, nierzeczywiste. Zasypiam na minutę, śni mi się morze, betonowe portowe nadbrzeże. Śmierdzi rybami. Woda jest ciemna i brudna, brunatna piana obryzguje mi twarz. Dzwoni budzik. Wstaję. Udaję, że nic się nie wydarzyło.

czwartek, 16 stycznia 2014

Nazywam się Milijon!

Ogłoszenie parafialne: prezes pewnej firmy za bardzo utożsamił się z bohaterem poniższego wpisu i przez to ucierpiały osoby trzecie niesłusznie oskarżone o autorstwo. Dlatego post musiał na chwilę zniknąć. Przykre to, że osoby zawodowo zajmujące się literaturą nie potrafią odróżnić fikcji od rzeczywistości. Dziękuję, do wiedzenia, pozdrawiam. Autor(ka)


Redakcja literacka dzisiaj zrobiła zebranie. Spowodowała zebranie. Z Zarządem, w Konferencyjnej (zawsze wielką literą). Firmy, w których pracuję tak mają, że są na skraju upadku. Czasem się zastanawiam czy to wynika z mojej obecności (lubię tę wersję, czuję się trochę boska, kiedy tak myślę), czy z tego, że pracuję w branży, która z natury upada, jest na granicy. Od Gutenberga mniej więcej.

– Zwolnić ich wszystkich! – powiedział Prezes, kiedy się dowiedział, że to niedobre jest, żeby nie płacić współpracownikom za pracę, którą wykonali i że niefajnie jest się cieszyć, balować w Wilanowie, kiedy inni muszą przez pół roku się dopominać, upominać, domagać, błagać o swoje. Oburzył się Prezes, że wolimy śledzia zamienić na pensje dla korektorek. Że niezbyt dobrze znamy korporacyjne zwyczaje, że nasze twarze nie przywykły do uprzejmego uśmiechu. – Miliony są! Miliony w stokach! Trzeba tylko to zamienić na cash, wiecie Państwo, case by case, książką Empik zatowarować! Produkt pod klienta robić, a nie tak sobie wydawać coś, co się wydaje dobre. Kupić muszą chcieć. Who knows co się klientom spodoba. Produkt trzeba pod klientów zrobić, filozofię zmienić!

Długo mówił w kaloryferowej duchocie, że firmy tak mają, to całkowicie normalne, w grudniu nie ma pieniędzy, wzrost był, sprzedaż, wskaźniki. Trochę się przeliczyliśmy, estymacja kiepska, ale należy przepraszać, nie kierować do Zarządu, bo Zarząd nic nie może, pieniędzy nie wyczaruje, jak nie ma, to nie ma, a gorzkich żali słuchał nie będzie. Przepraszać i obiecywać, że za miesiąc, datę podać. Zarząd, proszę Państwa, nic nie może. Proszę Państwa, nie wyczaruje. Rynek taki jest, że klient musi kupić. Jak nie kupi, to nie ma. Czy to jest jasne? Jakieś pytania?

Tak. Jedno. Niezadane.