czwartek, 13 grudnia 2012

tramwaj zwany pożądaniem



„Las Vegas 24h Alkohole” nachalnie odbija się w szybie tramwaju. Siedzę wciśnięta w kurtkę, za dużą czapkę, udaję, że przedświąteczny tłok mnie nie dotyczy. Patrzę na długie, zadbane włosy dziewczyny, która siedzi przede mną. Roześmianym głosem ze wschodnim akcentem mówi coś do drugiej, stojącej nad nią. Co chwilę odchyla głowę do tyłu i porusza nią na boki z odrobiną nieświadomej kokieterii. W pewnym momencie stojąca powoli zdejmuje rękawiczkę i dłonią pianistki przeczesuje włosy siedzącej. Najpierw od niechcenia, niby przypadkiem, jakby chciała zdjąć niewidoczną nitkę albo poprawić zabłąkany kosmyk, ale po chwili coraz głębiej zatapia w nich dość długie, czerwone paznokcie. Rozmowa cichnie, dziewczyna przede mną nieznacznie pochyla głowę do przodu, żeby pożądliwa dłoń mogła dosięgnąć ucha, zsunąć się po karku. Czuję zapach szamponu i ciarki na plechach. Tramwaj zatrzymuje się na przystanku, dziewczyny wysiadają roześmiane, wracają do przerwanej rozmowy, jakby nic się nie wydarzyło.

sobota, 17 listopada 2012

anamneza



– Ciąża? 
– Jedna.
– Poród?
– Zero.
– Kiedy?
– Dawno.
– Antykoncepcja hormonalna?
– Nigdy.
– Chce pani?
– Nie.
– Stały partner?
– Jeśli już to partnerka, partnerki. Niestałe. Rzadko.
– Przewlekłe choroby?
– Żadnych.
– Nuda, co?
– Tak, nuda. 

poniedziałek, 15 października 2012

true blood

O pierwszej w nocy wyrywał mnie z wieczornego półsnu nad książką, wyciągnął z kieliszka z winem i powiedział:

– Bank chce ode mnie kolejnego tysiąca do raty kredytu. Postanowiłem pożegnać się z tym światem. Myślę, jak to zrobić, żeby wyglądało na wypadek. Wszystko jest na Ciebie zapisane. Idź już. No idź! 

Przez resztę nocy obmyślałam plan pogrzebu. W telefonie zrobiłam listę osób, do których muszę zadzwonić. Nie była długa. Zastanawiam się nad kolorem i wzorem urny. Przejrzałam ofertę domów pogrzebowych: paskudne, zdobione naczynia, najczęściej marmurowe lub metalowe albo drewniane na wysoki połysk. Wszystkie w stylu meblościanki. Zastawiałam się, czy mogłabym wykorzystać jago kubek z jeleniem, o który mi kiedyś zrobił karczemną awanturę, bo myślał, że go zbiłam i nie chcę się przyznać. Znalazłam potem ten kubek na balkonie, z resztkami niedopitej kawy. Nic nie powiedziałam. Umyłam, odstawiłam na miejsce. Albo mogłabym go pochować w butelce po czerwonym winie. Spodobał mi się ten pomysł. Pieczołowicie zdarłabym etykietę, wsypałabym jego prochy i zatkałabym korkiem. List w butelce i dżin w lampie. Dobierałam w myślach czarne spodnie do czarnych butów, skórzaną kurtkę do przekrwionych oczu. Obliczałam, ile butelek alkoholu musiałabym kupić na stypę, a oczyma wyobraźni widziałam kobiety w szpilkach na jego lakierowanej podłodze, plamę z wina na jego ukochanym fotelu, ślady dziecięcych dłoni na jego szybach. Słyszałam Nohavicę, którego uparcie włączaliby jego znajomi, i czułam swoją dezorientację.  

Noc przestawia umysł. Rano wiedziałam, że pogrzebu nie będzie, że nie przyjdzie dwóch policjantów ze złą nowiną, nie będę musiała dzwonić, ani tłumaczyć, dlaczego bez księdza i nie w kościele. Nic takiego się nie wydarzy. Chodziło tylko o cień lęku w moich oczach, o nieprzespaną noc, o jego nadzieję na mój strach. O teatr. Miałam podkrążone oczy. Kupiłam jednodniowy sok pomidorowy. Smakował jak krew.

– O, jednak żyjesz – powiedziałam na przywitanie, kiedy wieczorem weszłam do domu i zobaczyłam go pogrążonego w ciemności i w myślach, zatopionego w fotelu.

niedziela, 7 października 2012

siemię lniane



U prababci Suchożebrskej w Michalinie był duży okrągły stół. Stał pośrodku pokoju, wokół niego krzesła, w oknach szydełkowe kremowe firanki i paprotki na niskich komodach wypełnionych książkami. Przy stole uczyła angielskiego. Podczas lekcji nie wolno mi było wychodzić z maleńkiego pokoju, niewiele większego od pojedynczego tapczanu, który tam stał. Przez zamknięte drzwi słyszałam dukanie uczniów i podniesiony, spokojny ton prababci. Mieszkanie pachniało pastą do podłóg, zaparzanym siemieniem lnianym i nienagannymi angielskimi manierami. Bo prababcia była damą. Miała koronkowe rękawiczki, które czasem naciągała na żylaste, maleńkie dłonie. Chodziła powoli, szurając nogami, ale mimo zgrabionych pleców, podbródek utrzymywała zawsze równolegle do podłogi. Nigdy nie widziałam, żeby coś jadła. Poza tym ciągnącym się, glutowatym siemieniem i garściami tabletek. 

Słabo ją pamiętam. Rzadko ją odwiedzaliśmy. Bałam się jej starości. Obawiałam się, że jak mocniej dotknę jej cienkiej skóry, pęknie. Wyobrażałam sobie, że prababcia jest wypełniona różową galaretką, w której są zatopione białe kości. Lubiłam patrzeć na twarz pokrytą siateczką drobnych zmarszczek, na siwe włosy splecione w koczek i na wypielęgnowane paznokcie. Głównie patrzyłam. Bałam się przy niej odzywać.

Za każdym razem, gdy do niej przyjeżdżaliśmy, była mniejsza i coraz rzadziej mówiła po polsku. Nie rozumiałam pięknej brytyjskiej angielszczyzny, ale uwielbiałam jej słuchać. Belferskim tonem deklamowała wiersze, dawała mi książki z disnejowskiej serii A Little Golden Activity Book i podręczniki Anny Mikulskiej. I powoli znikała.

Pewnego dnia tata zaproponował, żebyśmy ją odwiedzili. Nie widziałam jej dłuższy czas. Bardzo się zdziwiłam, że zamiast do michalińskiego mieszkania, zawiózł mnie do brzydkiego budynku, w którym pachniało moczem, starością i lekarstwami.
– Teraz tutaj mieszka – powiedział.
Leżała w łóżku maleńka i bardzo sucha. Przygniatała ją wielka kołdra, a obok stał regał z książkami. Z babcinych rzeczy rozpoznałam tylko zdjęcie młodego mężczyzny w marynarskim mundurze, które zawsze stało przy jej tapczanie w Michalinie. Wiedziałam, że miał na imię Wojtek i że umarł młodo. Dużo później posklejałam kawałki układanki: Wojtek, młodość prababci, Pomorze, Westerplatte. Nie miała siły mówić, ale uśmiechnęła się na mój widok. W pewnej chwili zaczęła cicho recytować. Nie pamiętam co to za wiersz, ale było w nim słowo laugh.
– Co to znaczy? – zapytała. Przeraziłam się, bo teraz, kiedy była taka słaba i krucha, musiałam się przyznać, że prawie nigdy nie rozumiałam, co do mnie mówi. Po prostu lubiłam jej słuchać.
– Coś o miłości…? – wydusiłam z siebie. Roześmiała się zadziwiająco głośno.
– Nie love tylko laugh. Pamiętaj, zawsze najpierw laugh, potem love.

sobota, 15 września 2012

edukacja u podstaw

Wbiegam do metra. Rzucam się na wolne miejsce. Sprzączki pobrzękują, włosy zasłaniają mi oczy. Potrącam kogoś, nie przepraszam. Czytam. W wagonie jest dużo dzieci. Robią hałas. Nauczycielki nerwowo pokrzykują, próbują ogarnąć wzrokiem całą grupę. Koło mnie siedzi dziewczynka. Nie może mieć więcej niż siedem-osiem lat. Przygląda mi się. Czyta z mojej zakładki do książki: "Pi-sać trze-ba krw-krwią,  tru-ci-zną, żół-cią, byle nie li-mfą."

czwartek, 13 września 2012

helotki* z Lasek

Opowiadałam im o pierwszej jedynce, którą dostałam za śpiewanie, a właściwie zmyślanie, szkolnego hymnu. Pod wpływem tych sentymentów weszłam na stronę swojej dawnej szkoły. Rzuciłam okiem do galerii zdjęć, a tam tytuł: "Pobyt u niewolnic w Laskach". Błyskawicznie wyobraziłam sobie zamknięty ośrodek w lesie pełen pięknych niewolnic ubranych w białe, powłóczyste szaty. Skąpo ubranych. Spojrzałam lepiej: "Pobyt u dzieci niewidomych w Laskach".




* takie jak u Zawistowskiej:
[...] helotka biała
W pętach zmysłów, na służbie u pysznego ciała —
Kwiat Bezcześci o Wstydu błękitnej koronie.

poniedziałek, 3 września 2012

Mademoiselle, poczekajmy na te pedały!


Zaprosiłam ich na wino z kolacją. Do domu kotów, którymi się opiekowałam pod nieobecność właścicieli.
Upiekłam tratę cytrynową, a Mademoiselle ciasto łososiowe. Plu zrobił nam pizzę. Taką, jaką piekła moja babcia, jak byłam mała: pachnącą drożdżami, z dużą ilością sera. Karo kroiła pieczarki, paprykę, która okazała się być w ciąży, i pomidory własnoręcznie ususzone przez Plu. Gniew tarł ser. Ja co chwilę wyciągałam z szafek różne potrzebne sprzęty. Wieczór rozkręcał się powoli, było ciepło i pachniało jedzeniem.

Kiedy pizzo-zapiekanka wylądowała w piekarniku, po krótkim zamieszaniu z krzesłami, których było mniej niż nas (Gniew nie chciał, żebym stała, bo jestem kobietą, ja nie chciałam, żeby goście stali, kiedy ja siedzę, więc przyniosłam krzesło dla Szumona), usiedliśmy wokół okrągłego stołu. Rozmowa snuła się leniwie, żarty błyskały albo spalały na panewce, pizza coraz bardziej pachniała.
– Nie ma polskich określeń na techniki seksualne.
– A pięszczenie czyli fisting?
– A to bardzo ładne! – powiedział Szumon swoim zwyczajem. 

Potem Karo pokazała mi swoją ranę na stopie.Już zdążyła się zrosnąć i prawie zupełnie wygoić, ale blizna będzie (zapewniał Plu).
– Mogę dotknąć? – zapytałam cicho.
– Możesz – opowiedziała Karo, ale jej nie uwierzyłam. Spojrzałam na Plu. Dopiero kiedy skinął przyzwalająco głową, dotknęłam. I opowiedziałam o gwoździu w stopie.

Jak byłam mała, Mama wysłała mnie na kolonie do Suśca. To były pierwsze i jedyne kolnie w moim życiu. Miały trwać trzy tygodnie, ale wytrzymałam tylko tydzień. Nie rozumiałam, dlaczego nie mogę trzymać swoich ubrań w walizce (szafa wydawała mi się brudna i śmierdząca), dlaczego muszę brać udział w głupich grach i zabawach, co jest śmiesznego w podrzucaniu koleżankom żab do łóżka i dlaczego pielęgniarka przyszła zapytać jak się czuję, kiedy po prostu chciałam spędzić popołudnie sama w pokoju. Któregoś dnia poszliśmy kąpać się do pobliskiego stawu. Nie bardzo lubię wchodzić do słodkiej wody. Boję się pijawek i smrodu. Ale weszłam, bo wszyscy, bo upał. Jak tylko się zanurzyłam, poczułam ukłucie. Woda wokół mojej stopy zrobiła się cieplejsza. Wiedziałam już, że coś jest nie tak. Podniosłam nogę tak, żebym mogła zobaczyć, co się stało, ale nie wynurzyłam jej na wszelki wypadek; żeby nikt inny nie mógł zobaczyć. Z grzbietu stopy sterczał zardzewiały gwóźdź, przy podeszwie znajdowała się stara deska, w którą ów gwóźdź był wbity. Krew tworzyła w wodzie bardzo ładne smugi. Próbowałam iść w stronę brzegu z tą deską, ale bolało, więc wyciągnęłam gwóźdź, szarpiąc za drewno. Podbiegłam do sowich rzeczy, uważając, żeby nikt niczego nie zauważył. Chwyciłam białą koszulkę, schowałam się za krzakiem i tak długo przyciskałam materiał do rany, aż krew przestała lecieć. Po tym zdarzeniu postanowiłam nie wychodzić z kolonijnego łóżka, aż ktoś mnie stamtąd nie zabierze. Mama przyjechała po dwóch dniach.
– To jezusowa opowieść! – skomentował Szumon.


– A te ryby to są magnesowe? – zapytał Plu, wskazując na kaloryfer.
– Tak, magnesowe i drewniane. Drewniana ryba piła – odpowiedziałam.
Otwieraliśmy kolejne butelki, opowiadaliśmy kolejne historie, coraz głośniej i coraz bardziej bez sensu. Potem chwilę tańczyliśmy i nadszedł czas pożegnania. Zrobiło mi się smutno, że zostanę sama w pustym domu.
– To chodźmy na dyskotekę!
– Pójdziemy na podryw? – upewniłam się.

I poszliśmy do taksówki. Karo z Plu pojechali inną, w swoją stronę. Staliśmy przez jakiś czas pod klubem z Szumonem i Gniewkiem, czekając na Mademoiselle, która poszła szukać bankomatu. Nie znalazła, ale w tym czasie mogliśmy zaobserwować prawdziwą lesdramę: jedna wybiegła, płacząc, a druga ją goniła, krzycząc, że nie będzie goniła. Gdy Mademoiselle wróciła na tarczy, zaproponowałam, żebyśmy poszli pod Lunę, tam na pewno jest bankomat. Szliśmy przyjemnie pijani, rozhuśtani nocą, trochę się śpieszyliśmy, a oni się ociągali, całowali.
– Mademoiselle, poczekajmy na te pedały!

Rano, kiedy obudziłam się bardzo poszkodowana tym winem i tymi tańcami, doczołgałam do łazienki, zobaczyłam, że ktoś każdej butelce z szamponem, mydłem, odżywką do włosów przyporządkował jedno plastikowe zwierzątko. Zrobiło mi się lepiej.