sobota, 15 września 2012

edukacja u podstaw

Wbiegam do metra. Rzucam się na wolne miejsce. Sprzączki pobrzękują, włosy zasłaniają mi oczy. Potrącam kogoś, nie przepraszam. Czytam. W wagonie jest dużo dzieci. Robią hałas. Nauczycielki nerwowo pokrzykują, próbują ogarnąć wzrokiem całą grupę. Koło mnie siedzi dziewczynka. Nie może mieć więcej niż siedem-osiem lat. Przygląda mi się. Czyta z mojej zakładki do książki: "Pi-sać trze-ba krw-krwią,  tru-ci-zną, żół-cią, byle nie li-mfą."

czwartek, 13 września 2012

helotki* z Lasek

Opowiadałam im o pierwszej jedynce, którą dostałam za śpiewanie, a właściwie zmyślanie, szkolnego hymnu. Pod wpływem tych sentymentów weszłam na stronę swojej dawnej szkoły. Rzuciłam okiem do galerii zdjęć, a tam tytuł: "Pobyt u niewolnic w Laskach". Błyskawicznie wyobraziłam sobie zamknięty ośrodek w lesie pełen pięknych niewolnic ubranych w białe, powłóczyste szaty. Skąpo ubranych. Spojrzałam lepiej: "Pobyt u dzieci niewidomych w Laskach".




* takie jak u Zawistowskiej:
[...] helotka biała
W pętach zmysłów, na służbie u pysznego ciała —
Kwiat Bezcześci o Wstydu błękitnej koronie.

poniedziałek, 3 września 2012

Mademoiselle, poczekajmy na te pedały!


Zaprosiłam ich na wino z kolacją. Do domu kotów, którymi się opiekowałam pod nieobecność właścicieli.
Upiekłam tratę cytrynową, a Mademoiselle ciasto łososiowe. Plu zrobił nam pizzę. Taką, jaką piekła moja babcia, jak byłam mała: pachnącą drożdżami, z dużą ilością sera. Karo kroiła pieczarki, paprykę, która okazała się być w ciąży, i pomidory własnoręcznie ususzone przez Plu. Gniew tarł ser. Ja co chwilę wyciągałam z szafek różne potrzebne sprzęty. Wieczór rozkręcał się powoli, było ciepło i pachniało jedzeniem.

Kiedy pizzo-zapiekanka wylądowała w piekarniku, po krótkim zamieszaniu z krzesłami, których było mniej niż nas (Gniew nie chciał, żebym stała, bo jestem kobietą, ja nie chciałam, żeby goście stali, kiedy ja siedzę, więc przyniosłam krzesło dla Szumona), usiedliśmy wokół okrągłego stołu. Rozmowa snuła się leniwie, żarty błyskały albo spalały na panewce, pizza coraz bardziej pachniała.
– Nie ma polskich określeń na techniki seksualne.
– A pięszczenie czyli fisting?
– A to bardzo ładne! – powiedział Szumon swoim zwyczajem. 

Potem Karo pokazała mi swoją ranę na stopie.Już zdążyła się zrosnąć i prawie zupełnie wygoić, ale blizna będzie (zapewniał Plu).
– Mogę dotknąć? – zapytałam cicho.
– Możesz – opowiedziała Karo, ale jej nie uwierzyłam. Spojrzałam na Plu. Dopiero kiedy skinął przyzwalająco głową, dotknęłam. I opowiedziałam o gwoździu w stopie.

Jak byłam mała, Mama wysłała mnie na kolonie do Suśca. To były pierwsze i jedyne kolnie w moim życiu. Miały trwać trzy tygodnie, ale wytrzymałam tylko tydzień. Nie rozumiałam, dlaczego nie mogę trzymać swoich ubrań w walizce (szafa wydawała mi się brudna i śmierdząca), dlaczego muszę brać udział w głupich grach i zabawach, co jest śmiesznego w podrzucaniu koleżankom żab do łóżka i dlaczego pielęgniarka przyszła zapytać jak się czuję, kiedy po prostu chciałam spędzić popołudnie sama w pokoju. Któregoś dnia poszliśmy kąpać się do pobliskiego stawu. Nie bardzo lubię wchodzić do słodkiej wody. Boję się pijawek i smrodu. Ale weszłam, bo wszyscy, bo upał. Jak tylko się zanurzyłam, poczułam ukłucie. Woda wokół mojej stopy zrobiła się cieplejsza. Wiedziałam już, że coś jest nie tak. Podniosłam nogę tak, żebym mogła zobaczyć, co się stało, ale nie wynurzyłam jej na wszelki wypadek; żeby nikt inny nie mógł zobaczyć. Z grzbietu stopy sterczał zardzewiały gwóźdź, przy podeszwie znajdowała się stara deska, w którą ów gwóźdź był wbity. Krew tworzyła w wodzie bardzo ładne smugi. Próbowałam iść w stronę brzegu z tą deską, ale bolało, więc wyciągnęłam gwóźdź, szarpiąc za drewno. Podbiegłam do sowich rzeczy, uważając, żeby nikt niczego nie zauważył. Chwyciłam białą koszulkę, schowałam się za krzakiem i tak długo przyciskałam materiał do rany, aż krew przestała lecieć. Po tym zdarzeniu postanowiłam nie wychodzić z kolonijnego łóżka, aż ktoś mnie stamtąd nie zabierze. Mama przyjechała po dwóch dniach.
– To jezusowa opowieść! – skomentował Szumon.


– A te ryby to są magnesowe? – zapytał Plu, wskazując na kaloryfer.
– Tak, magnesowe i drewniane. Drewniana ryba piła – odpowiedziałam.
Otwieraliśmy kolejne butelki, opowiadaliśmy kolejne historie, coraz głośniej i coraz bardziej bez sensu. Potem chwilę tańczyliśmy i nadszedł czas pożegnania. Zrobiło mi się smutno, że zostanę sama w pustym domu.
– To chodźmy na dyskotekę!
– Pójdziemy na podryw? – upewniłam się.

I poszliśmy do taksówki. Karo z Plu pojechali inną, w swoją stronę. Staliśmy przez jakiś czas pod klubem z Szumonem i Gniewkiem, czekając na Mademoiselle, która poszła szukać bankomatu. Nie znalazła, ale w tym czasie mogliśmy zaobserwować prawdziwą lesdramę: jedna wybiegła, płacząc, a druga ją goniła, krzycząc, że nie będzie goniła. Gdy Mademoiselle wróciła na tarczy, zaproponowałam, żebyśmy poszli pod Lunę, tam na pewno jest bankomat. Szliśmy przyjemnie pijani, rozhuśtani nocą, trochę się śpieszyliśmy, a oni się ociągali, całowali.
– Mademoiselle, poczekajmy na te pedały!

Rano, kiedy obudziłam się bardzo poszkodowana tym winem i tymi tańcami, doczołgałam do łazienki, zobaczyłam, że ktoś każdej butelce z szamponem, mydłem, odżywką do włosów przyporządkował jedno plastikowe zwierzątko. Zrobiło mi się lepiej.